Życiówka na 10 km. Raszyn

Jak się robi życiówkę na 10 km? Tak się robi życiówkę na 10 km. Pojechaliśmy z Moją Sportową Żoną do Raszyna po odpowiedź na to pytanie.

Dobiegam do mety zziajany jak pies, szybciej się nie dało. Przechodzę przez szpaler gimnazjalistek z medalami. Co to będzie po likwidacji gimnazjów? I biorę medal, bo chociaż z zasady zbieram wyłącznie medale z maratonów, to tym nie pogardzę, ten jest cenny. To mój medal za ofiarność i odwagę. Dwa i pół miesiąca po artroskopii. Pół roku po treningach przerywanych, treningach zawieszonych, treningach zastąpionych przez rehabilitację. I po niecałym miesiącu jakiego takiego biegania. Biegnę jak ofiara w porównaniu z tamtym facetem z M-40, ale wiem, że zaczynam go gonić.

Więc dobiegam do mety, pochylam z pokorą głowę przed gimnazjalistką i z medalem na szyi wychodzę ze strefy mety. Przypominam sobie: mam żonę. Mam żonę na trasie. Szybkim krokiem, bo do truchtu nie dają rady się zmusić, wędruję po chodniku pod prąd. I wypatruję, czy nie nadbiega.

Jakieś 150 metrów od mety jest zakręt. Wypadają stamtąd ludzie siłą odśrodkową ciskani na ostatnią prostą. Naprawdę grzeją. Kinga tak nie biega, jeszcze nie – myślę. Ale zegarek (wystartowaliśmy dokładnie o 11:00:18, sprawdziłem to w trakcie biegu) mówi co innego. Nadchodzi jej czas. Jeśli zamierza pobiec poniżej 46 minut, to powinna się już pojawić na zakręcie. A żeby zrobić życiówkę, ma jeszcze z pół minuty.

Nie. Jest. Jest i leci. Gna tak samo. Jest bardzo o czasie. Przeżywam podwójne upojenie – męża i trenera. Drę się. Częściej chyba w życiu drę się z radości niż ze złości, to dobrze. Drę się dawaj, jedziesz, goni cię, uciekaj, uciekaj, nie daj się. Rzeczywiście Kingę atakuje ktoś w białej koszulce. Chcę żeby się tym zmotywowała, docisnęła jeszcze trochę. Żeby jej to złamanie 46 minut nie czmychnęło w bok na ostatniej prostej, nie położyło się na asfalcie i tam zostało wdeptane buciorami. Luzik, patrzę na zegar, nawet brutto jest poniżej 46 minut, szczęście.

Gapiłem się na ten sam zegar trzy minuty wcześniej podczas swojego finiszu. O rany! Moja żona przybiegła niecałe trzy minuty za mną! Więc się gapiłem, a sekundy uciekały, a ja ich nie mogłem dogonić, tak jak nie mogłem dogonić Michała Obozowicza, którego puściłem przodem na drugim kilometrze, traciłem już z oczu, a potem zacząłem się zbliżać, krzywe mogłyby przeciąć się najwcześniej na 12. kilometrze. Tak jak nie mogłem dogonić dziewczyny z napisem „Pora na majora” na koszulce, śmignęła mnie jakieś 300 metrów przed metą i nie zdołałem skontrować.

Rozkoszuję się teraz tymi momentami biegu, które zapisały mi się na twardym dysku w pamięci wewnętrznej. To banalne historie, które opowiada sobie każdy biegacz: tego dogoniłem, tego odpuściłem. Jak mi tej narracji brakowało. Jak bardzo daleko odbiegłem od sali operacyjnej w Carolinie, od jesiennej pielgrzymki po gabinetach fizjoterapeutycznych, kiedy nikt nie wiedział, co to za ból. Jak bardzo wracam. I jak brzydko niestety:

Fot. Zuzia Miklewska

Jeszcze sobie powracam. Na razie jestem w stanie przebiec dychę w 43:04. Równo 4:30 wolniej niż rok temu w Starych Babicach. Kiedy dobiegałem do 9. kilometra, tamten Wojtek wbiegał na metę. Uważaj młody, gonię Cię – starszy o rok i o kategorię wiekową. W M-50 byłem wczoraj czwarty. Chcę wskakiwać na podium, obunóż, z silnym ugięciem kolan przed skokiem.

Kinga z czasem 45:47 też była czwarta w K-30 (nie patrzcie na nas dziwnie – mamy zawsze jeden taki rok, że nie jesteśmy w sąsiednich kategoriach wiekowych). Tyle, że miała więcej szczęścia albo większego pecha. Zgodnie z zasadą, że „nagrody się nie dublują”, czyli zawodnicy i zawodniczki nagrodzeni open nie uczestniczą w podziale nagród w kategoriach wiekowych – dostała zaproszenie na podium.

Niestety, my wtedy byliśmy już w samochodzie i jechaliśmy coś zjeść na mieście. Obiecaliśmy sobie, żeby zawsze zostawać na dekorację, no chyba, że wystartuje tysiąc osób.

Fot. córka gimnazjalistka

W samochodzie Kinga przeczytała mi tempo swoich kilometrów. Znów pobiegła zegarynką. Zasadniczo wszystkie kilometry w 4:35 plus minus dwie sekundy. Jeden z lekkim kryzysem, ale ostatni jak burza.

Bo Kinga jest jak burza. A życiówki robi zegarynką.

Zdjęcie główne fot. Kasia Miklewska. A na zdjęciu trener i trzy życiówki: Kingi, Pawła i Michała

 

Komentarze

6 thoughts on “Życiówka na 10 km. Raszyn”

  1. Wojtek, gratulacje dla Ciebie i dla Kingi! To pewnie jedyny taki bieg, gdzie miałem szansę Cię wyprzedzić, zwykle to ja przybiegam 3-4 minuty za Tobą 🙂

  2. MK, Michał Obozowicz – będę Was gonił! 🙂
    Maciej A. – dzięki jeden z najprzyjemniejszych momentów wyścigu to było, jak na siódmym kilometrze przypomniałem sobie o kolanie – i zauważyłem ze nie ma żadnego problemu

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *