Życiówka z supportem. Półmaraton Warszawski na piątkę

Mam być szerpą. Nie motywować, nie podawać czasu, nie nadawać tempa, tylko biec najlepiej w odległości 2-4 metrów i podawać picie co 2 kilometry dokładnie przy fladze kilometrowej lub do 20 sekund później.

Taki ustalamy plan działań na niedzielny Półmaraton Warszawski. Dla mnie to trochę dziwnie zdefiniowana rola, wolałbym być pełnoprawnym supportem, ale przez 15 lat dyskutowania o psychologicznych bebechach naszego związku pamiętam, że pomoc to jest to, czego oczekuje osoba, której się pomaga, a nie to, co chce dać osoba pomagająca.

Ruszamy. Leciutki podbieg na wiadukt przy Dworcu Gdańskim i tam nagle robi się korek. Bo z wiaduktu jest zbieg i ludzie zachowują się jak na nartostradzie, kiedy pojawia się stroma ścianka. Hej, zbiegajcie śmiało! Ignorujcie delikatne zbiegi, nie hamujcie, grawitacja będzie po waszej stronie.

Na trzecim kilometrze element kabaretowy. Flaga stoi z 200 metrów za późno i Kinga wrzeszczy na całą ulicę: „Mam złapać lapa?!”. Wrzeszczy, bo taki ma temperament, bo jest skoncentrowana na celu – złamać 1:40 – a przede wszystkim dlatego, że ma słuchawki na uszach. Wtedy człowiek nie wie, że krzyczy. Spróbujcie wrzucić sobie wieczorem muzę na słuchawkach, a po kilku minutach zapytajcie żonę: „Kochanie, zrobić ci herbaty?”. Ryk będzie taki, że jeśli macie kochankę piętro wyżej, to może napisać sms-a „Nie, dziękuję”.

Nie wiem, czy to śmieszny żarcik, ale wymyślam sobie go gdzieś na piątym albo siódmym kilometrze. Bo biegnie mi się komfortowo – robię trening w „starym, polskim, drugim zakresie”, po 4:35-4:39. A Kinga tnie jak klacz wyścigowa. Co dwa kilometry podaję jej łyk izotoniku – domowy przepis: miód, cytryna, sól – żele (Huma oczywiście) na 9 i 14 kilometrze, żel popijamy wodą.

Atmosfera trochę psuje. Nigdy nie próbuj uczyć swojej zawodniczki ścinania zakrętów na drodze po cięciwie (bo wszyscy biegną jak samochody, swoim pasem ruchu) w trakcie biegu zwłaszcza ze słuchawkami. Kilometry robią się wolniejsze (około 4:45), Kinga wkurzona, przepędza mnie na drugi koniec jezdni, za siebie, a wszystko rykiem przez słuchawki i zmęczenie, i złość.

Bo zaczynamy być źli na to słońce, które przygrzewa jak na wakacjach. I na te wszystkie zimowe treningi, które teraz się roztopią jak bałwanek. I nie doprowadzą nas poniżej 1:40.

W tunelu, gdzie słońce nie świeci, Kinga dostaje speeda. Zaczynam się zastanawiać, czy nie dałoby się tu rozegrać całego półmaratonu po pętli. Można by nawet zrobić taki bieg w środku lipca.

Dobiegamy w 1:40:40. Nowa życiówka, poprawiona o 43 sekundy. Kinga dziękuje, podobno byłem najlepszym supportem ever i już zawsze chce, żeby podawał jej wodę co dwa kilometry, bo biegło się super, lepiej niż przy tamtej życiówce.

Przy następnej nie wiem, jak jej się będzie biegło. Ale wiem, że następna na bank będzie poniżej 1:40. I w ogóle zazdroszczę Kindze, że może sobie myśleć o życiówkach.

Za metą spotkania, foty. Od lewej: support Kingi, Piotrek, który trenował tempo maratońskie i dobiegł w 1:29, Kinga i Madziana z obozu w Rabce, której teraz trochę zabrakło do życiówki, była parę minut za Kingą. A potem w domu maile, esemesy, analizowanie startów Podopiecznych i Znajomych. Kurcze, było jednak słońce.

Kinga, z tą życiówką jesteś bohaterką. A z tym niedosytem masz po co biegać.

Komentarze

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *