Jak zostaliśmy VIP-ami ze stajni

Opowiem Wam dzisiaj taką historię, że koń by się uśmiał. Trochę kompromitującą, ale po latach to nie wstyd. Jak zostaliśmy rasowymi VIP-ami z prawdziwej z stajni podczas pierwszego maratonu na moich ukochanych Mazurach. Dokładnie w tych stronach, gdzie będziemy za cztery tygodnie biegać, rowerować i kajakować na pierwszym mini-obozie w Krutyni (o tym na końcu).

Jeszcze zanim poznałem Kingę, góry stały się moim drugim domem, obszedłem tam wszystko, obiegałem i obsikałem. Za to Mazury zawsze były krainą intrygujących wyjazdów. Odkrywania nowych ścieżek, rzeczek, wiosek. Góry mówią do mnie: wpadaj, Staszewski, kiedy masz ochotę. A na Mazury trzeba się wybrać z wizytą, umówić jak na proszone kajaki.

Jest w Gałkowie (trzy kilometry od Krutyni) bajeczna stadnina, gdzie stopień sielskości jest tak duży, jakby hodowali tam pegazy. Obok stoi coś między hotelikiem, pensjonatem a restauracją z zimmer frei, gdzie karmią pysznie, wykwintnie i z warszawskimi cenami. Będziecie na mini-obozie w Krutyni, to sami sprawdzicie.

W 2012 roku ekipa z tego Gałkowa zorganizowała pierwszy Maraton Mazury. Kiedy wyczytałem o tym w necie, zacząłem podskakiwać z emocji. Moje Mazury mnie wzywają!

Klub KS Staszewscy nosił wtedy jeszcze starą nazwę Kancelarii Sportowej Staszewscy, a jako bloger byłem związany z adidasem. Jak widać. Buty na nogach te same co na billboardzie. Łapię za telefon dzwonię do organizatorów, dzień, drugi, trzeci, w Gałkowie rzeczywiście są problemy z zasięgiem, w końcu się udaje. Jestem blogerem biegowym, proponuję współpracę, nagłośnimy maraton na naszych kanałach, a Wy nas zapraszacie ze statusem VIP-ów. Taki ze mnie negocjator. Po drugiej stronie zaskoczona nieco organizatorka główna potakuje i świetnie, widzimy się w Gałkowie.

Skądś mam ulotkę maratonu, patrzę, że goście specjalni będą zakwaterowani w Rucianem, w hotelu z widokiem na pół jeziora Nidzkiego, z pokojami tak drogimi, że nawet nigdy nie sprawdzałem ceny. Że będą mieli ognisko, atrakcje, lot balonem. No bajka po prostu, zabiorę Kingę w pierwszy krok w chmurach.

Wysyłam wszystkie ustalenia mailem, potwierdzenie nie nadchodzi, ale w Gałkowie jest słaby zasięg. Pakujemy córkę wówczas lat dziesięć, ciuchy biegowe do naszego peżota 206, meldujemy się na miejscu dzień przed biegiem. Idziemy z Kingą do biura zawodów, owszem jest dla mnie numer startowy za free, ale o niczym innym nikt nie słyszał. Nie dopytuję już o balony itp., ale chociaż jakiś nocleg. Nie musi być ten wspaniały hotel, ale dwa łóżka z dostawką dla dziecka.

No niestety, niestety, wszystkie pokoje zajęte przez gości specjalnych. Po godzinie, kiedy kolejny raz opowiadam moją historię o współpracy, zaproszeniu, jedna pani – starsza (choć pewnie młodsza niż ja dziś), o niebiegowej sylwetce, za to z ciepłym sercem w końcu idzie z nami do samego szefostwa wyjaśnić, co zacz.

No i zonk robi się jeszcze większy, bo oczywiście okazało się, że tym VIP-owskim balonem to poleciały moje rojenia, a problem jest taki, że rzeczywiście wszystkie pokoje są zarezerwowane dla prawdziwych VIP-ów. Chyba że tu, przy stajni! Na ratunkowy pomysł wpada pani z sercem, my ochoczo podchwytujemy, a szefowa cieszy się, że ma problem z głowy.

Noc przed maratonem spędzamy w pustych na szczęście pomieszczeniach dla robotników stajennych. Konkretnie to wolne jest jedno pomieszczenie, surowe ściany, dwa małe tapczaniki. Córka dziesięciolatka natychmiast wymyśla sobie swoją przygodę, że będzie spała w rozłożonym bagażniku peżota, na co się po przymiarce godzimy.

A mnie zostaje na całe lata anegdota do opowiadania, jak na Maratonie Mazury zostaliśmy VIP-ami w stajni.

Na Maraton Mazury się nie obraziłem. W pierwszym biegu wygrałem statuetkę dla najszybszego dziennikarza. Startowałem tam chyba ze trzy razy, raz zdaje się zmieściłem się w dziesiątce, a raz ktoś mnie wypchnął na 11 miejsce tuż przed wybiegnięciem z Puszczy Piskiej na ostatni odcinek przez wieś. Chętnie tam jeszcze pobiegnę, jak pandemia sobie pójdzie i będzie kolejna edycja.

I dokładnie w tamtym rejonie Mazur robimy nasz pierwszy jesienny, pierwszy nie-górski obóz. Od 1 do 3 października widzimy się w Krutyni z biegaczami i nie tylko. Będzie trochę biegania, ale też rowerowanie, nawet kajak – trening i rekreacja. Dla tych, co po maratonie i dla tych, co szykują się na jesienne ultra. Program zobaczysz TUTAJ.

W Gałkowie też będziemy i to nieraz. Tamtędy będziemy wracać z pierwszej wyprawy rowerowej nad jezioro Duś, tamtędy pobiegniemy do Kadzidłowa, tamtędy pojedziemy rowerami do Kamienia nad jez. Bełdany (a grupa hard-core dojedzie do Mikołajek). Zachęcamy, są jeszcze miejsca – i w hotelu Habenda, i w naszych sercach. Bo my biegamy, rowerujemy i kajakujemy z sercem.

Komentarze

2 thoughts on “Jak zostaliśmy VIP-ami ze stajni”

  1. Kurczaki!!! Też byliśmy 🙂 Gałkowo, maraton z Maćkiem, Krutynia i rysie w Kadzidłowie. Nasza podróż życia. Przez całą Polskę. Maciek odsypiał przez kilka dni 🙂

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *