Chcecie wiedzieć, co się stało na moim maratonie? Nie chcę zbyt dużo pisać, o tym, jak zacząłem w równym tempie kilometr w 4 minuty. Jak na dziesiątym kilometrze dogoniła mnie grupa znajomych, z którymi przebiegłem połowę trasy w Warszawie. Jak biegłem z nimi równiutko jak maszyna do 29. km. Jak zwolniłem, żeby odpocząć przez kilometr, bo zaczęły się kłopoty. Jak próbowałem przyspieszyć na 30. kilometrze i jak coraz bardziej gasła mi lampka z energią. Jak wysiadały mi obwody matematyczne, najpierw wydawało mi się, że wprawdzie nie poprawię życiówki (2 godziny 49 minut), ale spokojnie łamię 2:55. Jak zacząłem biec wolniej niż sam sobie wyobrażałem, że potrafię, kilometr prawie w siedem minut. Jak usłyszałem tętent i przegoniła mnie grupa biegnąca na 3:00. Jak położyłem na wszystkim laskę i dotruchtałem w 3:05:37. Chociaż pogoda była świetna, chociaż treningi były dobre, chociaż odżywianie było w porządku. Ale z perspektywy 30 godzin myślę, że zapamiętam z tego maratonu co innego. To strasznie trudno opisać, więc czytajcie powoli, bo ja teraz piszę powoli. Jezioro Maltańskie godzina 14.30, zimne powietrze, spiker podaje nazwiska kolejnych biegaczy na mecie. Na scenie trwa dekoracja zwycięzców. Medale dostaliśmy wszyscy, za uczestnictwo. Znajomi, którzy pobiegli dobrze – Pedro, Aleks, Jacek, a nawet Robert, któremu do pełni szczęścia zabrakło 9 sekund (3:00:09) spacerują z prostym i jasnym szczęściem na twarzy, już im pogratulowałem. Ja chodzę ze swoim zawodem. Jak w tanim filmie nad Maltą wychodzi słońce. Nogi bolą, jestem smutny. Ale to piękny smutek. W tym smutku jest zawód po słabym biegu, ale jest też szum Lasu Kabackiego na treningach, tempówki biegane z Moją Sportową Żoną na rowerze, piosenki słuchane z odtwarzacza mp3 podczas długich wybiegań, perfekcyjne tempo z pierwszych kilometrów maratonu, nirwana z ostatnich. Przebiegłem dużo pięknych i ciężkich minut, zjadłem wiele metrów bananów, żeby móc tu teraz siedzieć i się smucić. Dziękuję za wszystkie pocieszające komentarze po wczorajszej załamce. Skoro mamy takie bliskie interakcje internetowe, to mam prośbę, żebyście mi coś poradzili. Czy zakończyć już sezon (ale oczywiście wystartować za tydzień, kiedy będzie Polska Biegać, ale bez napinania się)? Czy pobiec jeszcze za dwa tygodnie Supermaraton w Kaliszu? Czyli 100 kilometrów. A my z Moją Sportową Żoną skoczymy sobie w tym czasie na chwilę na rolki.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.