Trwa olimpiada. I wreszcie jest powód, żeby o tym napisać bez utyskiwania. U mnie w tym tygodniu trwają igrzyska ekstremalne.
Z właściwym sobie narcyzmem zacznę od siebie. We wtorek zrobiłem to, co miałem zrobić. Wysiadłem rano z rowerem w Krakowie i w 4 godziny (w tym 45-minutowy przejazd przez miasto) dojechałem do Rabki Zdrój. W sumie ok. 70 km. Powiem wam, że moment, kiedy jakieś 10 km za Krakowem zjeżdżałem sobie czterdziestką z jakiegoś pagórka, po poboczu, obok stał korek samochodów na permanentnie remontowanej zakopiance, nade mną włoskie niebo, afrykańskie slońce, a przede mną roztoczył się widok, jak z fototapety – narastający beskid, lasy przetkane polami, a wszystko w kolorach tak intensywnych, jakby je ktoś podkręcił w fotoszopie… Powiem wam, że zachłysnąłem się tą chwilą, zacząłem wrzeszczeć, jak pięknie, jak pięknie.
Po dwóch godzinach zaczęlo mi zagrażać odwodnienie, zakupiłem w Pcimiu wodę, colę i kasztanka. I paliwa wystarczyło do Rabki.
Miałem pomysł, żeby jeszcze po południu pobiegać z Moją Sportową Żoną (na rowerze). Ale oddaliśmy się innemu zbliżeniu. I nie pobiegałem. Ok, jeden dzień w tygodniu odpoczywamy.
Środa była bajeczna. Urwaliśmy się na nastoletnie wakacje we dwoje. Samochodem do Szczawnicy Zdrój, a stamtąd na rowerach przez Czerwony Klasztor, Wielki Lipnik, Leśnicę z powrotem. Schoengen to najlepszy pomysł ludzkości od zakończenia drugiej wojny światowej, przynajmniej w tej części świata. W dodatku na Słowacji złotówkami zapłaciłem za pierś kurczaka z góralskim serem i ziemniakami. Bajka, 40 km.
Po południu było nam mało. Wyszedłem na moje ulubione interwały 3 minuty na maksa (tempo po ok. 3:40 na kilometr), 2 minuty truchtu. Z MSŻ na rowerze, potrenowaliśmy pół godziny po ścieżce pieszo-rowerowej wzdłuż Grajcarka.
Środę zacząłem od półtoragodzinnego biegania po Małych Pieninach. Z dziesięć lat tam nie byłem. Fajne jest w tym górskim bieganiu, że na porannym treningu zwiedzasz tyle, co kiedyś na całodziennej wycieczce.
Potem siatkarze pokonali Serbię, a my wypożyczyliśmy kajak na Dunajec. Bo oprócz tratw, którymi cała Polska spływa, jest jeden punkt z kajakami. Chyba zwożą je z Mazur, bo tak niesterowne, że chyba Polska musiała nimi pływać po Mazurach za komuny. Pan miał problem z zapewnieniem nam transportu, to sobie zapewniliśmy sami. Kajak na bagażnik na dachu, dojechaliśmy do Sromowców, trochę jak z komedii z Louisem de Finesem. Tam na wodę, jest na górskiej rzece trochę adrenaliny, przy zwężeniach, przy wielkich kamieniach. Zwłaszcza, gdy trzeba uważać, żeby się w tych trudnych miejscach nie zderzyć z tratwą. Oddaliśmy kajak po półtorej godzinie spływu, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do Sromowców, gdzie czekał samochód. Logistyka była skomplikowana jak z instalacją tarczy antyrakietowej, ale wszystko udało się dograć, były kajaki, przejażdżka na rowerze, a potem jeszcze kolacja w Zakopanem. Kocham to Podhale.
Blog piszę z opóźnieniem, dziś jest już piątek. Najpierw szpadziści zdobyli srebro. Kiedy przegrywali finał ja już biegłem z Nowego Targu (podjechałem busem, bilet 4,50, kierowca wolał jednak nie wydać biletu, komuna wiecznie żywa) przez Turbacz, Stare Wierchy, Maciejową do Rabki. Nie róbcie takich treningów bez picia zwłaszcza przy 30 stopniach ciepła. Ledwo człapałem pod koniec. A chociaż miałem w kieszeni pięciozłotówkę, to chora ambicja nie pozwoliła mi się zatrzymać w schronisku na butelkę wody. Za to, kiedy dobiegłem do rodzinnego domu MSŻ wypiłem wszystko.
A potem usiedliśmy całą rodziną przed telewizorem. I Tomasz Majewski pchnął najdalej na świecie. Zdobył wreszcie złoto. Ten sam Majewski, który podnosił mnie dwa miesiące temu na sztandze (niektórzy czytali). Naprawdę fajny człowiek i naprawdę świetny sportowiec.
Odśpiewaliśmy mazurka. Sport to wielkie emocje. Tym większe, jeśli zna się go nie tylko od biernej strony.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.