Hmm… trochę się obawiam, że tu już nikogo nie ma. Moi komentatorzy zapadli w sen zimowy, wymarli lub weszli w fazę roztrenowania i nawet czytać im się o bieganiu nie chce. Rozumiem to, bo i u mnie w czwartek był ostatni trening w sezonie. Ostatni ruch dłutem po mięśniach przed ostatnim sobotnim startem (?). Który zresztą stoi pod znakiem zapytania. Wymyśliłem sobie dwa razy po 3 km w Lesie Kabackim w tempie około 4:00 na kilometr (z 3-minutową przerwą w truchcie), czyli trochę wolniej niż zamierzam biec w sobotę. To już kiedyś pisałem: że na treningach nie jestem w stanie utrzymać prędkości startowych nawet przez kilometr i nie rozumiem jak to się dzieje, że potem na zawodach starcza do tego siły woli nawet na 42 kilometry. Chyba już jestem zmęczony sezonem, piłowaniem, trenowaniem. Bo już po 200 metrach zacząłem ze sobą negocjować ten trening. Zacząłem się przekonywać, że teraz mam przygotowanie innego typu – nie świeży obóz biegowy, który należy wykończyć mocnym akcentem, tylko mocną podbudowę z całego sezonu i lepiej postawić na tzw. świeżość. Czyli mało treningów, a jeśli już to bardziej przyjemnościowe. Zrobiłem sobie więc tzw. zabawę biegową. Pół godziny dzikiego biegu. Przyspieszałem, zwalniałem, szarpałem kiedy mi się podobało. Wymyślałem najzabawniejsze figury treningowe świata. Np. sześć przyspieszeń po 20 kroków. Potem trucht, a potem pół kilometra bardzo szybko z ucieczką na koniec. To ostatnie polecam zresztą – za trenerem Skarżyńskim – przy powtarzaniu szybkich odcinków: biegniemy na maksa powiedzmy minutę, a na ostatnie 10 sekund przyspieszamy jeszcze bardziej. To nie brzmi logicznie, bo jak można przyspieszyć, skoro się już biegnie na maksa? Ale w praktyce się sprawdza – docieramy do prędkości ponadmaksymalnej, ponaddźwiękowej, galaktycznej. Uczymy się otwierać lodówkę z tymi zapasami energii, które pozwalają każdemu, nawet najmniej zaawansowanemu, nawet najbardziej wymęczonemu maratończykowi zafiniszować ostatnie 195 metrów. Pisałem o znaku zapytania przy sobotnim starcie. Bo po rannym treningu musiałem wreszcie iść do lekarza i wyszeptać mu swoje problemy. Szeptałem nie z czułości, tylko dlatego, że już prawie nie mówię. Przeziębienie od zeszłej soboty wędruje po moim ciele przemieszczając się z gardła do oskrzeli, a teraz do zatok, kości i przede wszystkim strun głosowych. Rozsądniej byłoby nie biec. Tylko że rozsądek to nie jest jedyna kategoria, którą kierują się biegacze. Zobaczymy w piątek wieczorem, w sobotę rano. Po zażyciu baterii leków (znów kilkadziesiąt złotych zostawiony w aptece, to naprawdę jest złoty biznes) trochę stanąłem na nogi. Wieczorem był wreszcie tak wyczekiwany badminton na hali. Z tym że Moja Sportowa Żona była trochę zmarnowana, bo przyjechała na badmintona prosto z dwóch godzin fitnessu (zastępstwo z nadzieją na stałe godziny). Nocnym wieczorem byliśmy oboje tak dorobieni, że już na nic nie było siły. Nawet ten odcinek piszę dopiero w piątek rano.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.