Włączam rano telewizor, chwila z TVN 24, rzut oka na Eurosport, czy nie ma czegoś ciekawego. I jest! Maraton w Paryżu.
Dla zwykłego śmiertelnika nie ma chyba niczego bardziej nudnego niż transmisja z maratonu. Bo co może być ciekawego w tym, że ludzie poubierani na sportowo przez dwie-dwie i pół godziny biegną przed siebie. Kto biegał, ten wie.
Rzeczywiście trochę nudna dla Indoeuropejczyka jest rywalizacja mężczyzn. Piętnastu czarnoskórych zawodników dobiega do 35. kilometra i stawka powoli zaczyna się rozrywać. Na ostatnich dwóch kilometrach z przodu biegnie już tylko dwójka, wyższy i niższy. Kibicuję niższemu, bo sam jestem mały. Kilometr przed metą niższy przyspiesza, powoli zostawia drugiego za plecami, wygrywa. 2 godziny 6 i pół minuty.
Ale co zrobiły kobiety? W czołówce jest pięć, też obowiązkowo czarnych. Na trzy kilometry przed metą zostają dwie, pozostałe tracą dystans. Pierwsza nazywa się Komu, a druga Tego (tak naprawdę, to ta druga ma na nazwisko trochę inaczej, ale nie zapamiętałem dokładnie). Komu ma piękną sylwetkę i potwornie brzydką twarz. Zwłaszcza, że wpada w przeraźliwe grymasy. Prycha jak koń, mruży oczy z bólu, z trudem łapie powietrze, krok ma sztywny, wymęczony. Za nią Tego spokojna, pracuje równo jak maszyna, kontroluje sytuację. Każdy widzi, że Komu nie da rady. Na 41 kilometrze Tego nadal kontroluje sytuację. Za minutę patrzy znacząco na zegarek i spokojnym krokiem wychodzi na prowadzenie. Oddala się o metr, dwa, pięć, dziesięć od Komu. Komu wpada w lekką panikę, jest już skończona, przegrała zwycięstwo, może przegrać podium, bo ogląda się za siebie, gdzie rywalki.
Kamerzysta pokazuje spokojną twarz Tego. I nagle obok wyrasta Komu. Zebrała się w sobie, przyspieszyła i pędzi do mety. Ostatni zakręt, Komu galopuje, a Tego jak maszyna z ogranicznikiem prędkości nie jest w stanie nic zrobić. Komu 2:25 z hakiem, tuż za nią Tego.
Nie chciało mi się biegać. Ale kiedy po transmisji maratonu Moja Sportowa Żona i Radio Fitness wróciły z jakichś zajęć fitnessowych, założyłem dres i ruszyłem na deszczowy Ursynów. Zrobiłem pół godziny łagodnego (5:40) rozbiegania po wczorajszych zawodach, a potem sześć minutówek na ostro z minutowymi przerwami w truchcie. I jeszcze sześć bardzo ostrych przyspieszeń z 20-sekundowymi przerwami. To mój wymysł na ćwiczenie szybkości, nie piszą o tym w żadnych książkach, więc może to herezja. Ale nieszkodliwa.
W Paryżu biegło paru znajomych. Wojtek S. złamał 2:50 i zmieścił się w pierwszej pięćsetce. Pamiętam jak dwa lata temu bezskutecznie goniłem go na Maratonie Wrocławskim, obaj złamaliśmy wtedy 2:50, to moja życiówka. A Filip W., którego bezskutecznie goniłem pół roku temu w Warszawie (on złamał 2;55, ja nie) nie zmieścił się dziś w 3:30, bo walczył z kontuzją nogi. Dramatycznie było czytać doniesienia o jego biegu. Na połówce było dwa tysiące któryś, na 30. kilometrze już pięć tysięcy któryś, a skończył jako siedmiotysięcznik. Tak też bywa.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.