Kryzys kampinoski

Gdyby nie Dziki, to bym zginął. Prawdziwych przyjaciół poznaje się dygocąc w namiocie zwanym szatnią męską, kiedy stoi się w mokrej bluzie (przemokła od razu), mokrej koszulce (przemokła 20 km temu), mokrych spodenkach (na 25. kilometrze przestałem je czuć, myślałem, że wyparowały albo spadły, a one po prostu oblepiły uda jak leginsy) i wszystkim mokrym jakby było uszyte z mikrofibry i wrzucone do jeziora. A to tylko jezioro padało nam na głowy przez – dla mnie – prawie trzy i pół godziny podczas sobotniego Maratonu Kampinoskiego.

Plan był prosty: biec po 4:30. Cel też był prosty: dobiec w 3:10. Te 10 minut postanowiłem sobie dołożyć za trudności techniczne trasy oceniając, że płaski maraton byłbym w stanie pobiec w 3:00.

I tu pierwszy błąd: nie byłbym w stanie. Chyba.

Cel był jeszcze prostszy. Wstydziłem się tydzień temu zdradzić swoje marzenia, dziś w dniu biczownika zrobię to z perwersyjną rozkoszą: podium. Czas 3:10 w zeszłym roku dawał trzecie miejsce. To mi się marzyło.

Były jeszcze mniejsze cele: być w szóstce (to tzw. szerokie podium), być w ósemce (stypendium olimpijskie), być w dziesiątce (minimum przyzwoitości).

Co dalej? Przypomnijcie sobie swój najgorszy start i nie musicie czytać dalej: tak właśnie było. Strzegłem tętna, żeby nie przekraczało granicznych u mnie 169 uderzeń, ale już przed półmetkiem okazało się, że problem jest inny: tempo spada o kilka sekund poniżej założeń, ale tętno również i nie daje się podciągnąć go do 167-168. Wtedy byłem jeszcze szósty i czekałem, co będzie, jak się zacznie maraton. Ile będę miał siły i czy biegacza przede mną (zniknął mi z oczu po jakichś pięciu kilometrach) będę mógł dogonić. Biegł tak nietechnicznie, przechylony na boku, że obstawiałem, że tak.

Godzinę biegłem sam. Ani widu (z przodu), ani słychu (z tyłu), tylko ja i moja puszcza dziecięca. Tu byłem z moim tatą i z takim jednym Robertem, na rowerach. Wiele lat nie wiedziałem gdzie to, aż dobiegliśmy tam kiedyś z Dzikim, to droga do Wierszy.

A tu jechaliśmy z Jankiem, ja biegłem, a on na rowerze. Marudziłbyś dzisiaj. No nie marudziłbym. Jak byś nie marudził, skoro wiem, że tak. Nie na deszcz, bo z tym byś dał radę, tylko na błoto i wertepy. Ale rozumiem, bo Ci ciężko było, krótkie dźwignie miałeś w nogach, to się ciężej pedałuje. Akurat dzień wcześniej była rocznica śmierci Janka, smutna jesień to jest jego pora. Zima wasza, wiosna nasza, jesień biegaczy – ale ta złota. Ta szara, z liśćmi, to Janka. Przebiegłem z nim w sobotę więcej dystansu niż tu opisuję.

Na półmetku dogania mnie dwóch gości: czarna bluza i żółta. Żółty trzyma się parę metrów za nami, z czarnym będziemy się napędzać. Zjadam dwie garście rodzynek, bo czuję, że goni mnie kryzys, dostaję kopa na osiem kilometrów.

I wtedy, na 29. kilometrze kryzys mnie dogania. Żółty przyspiesza, zabiera ze sobą czarnego, a ja zostaję, przez dwa kilometry myślę, a raczej bezmyślę i w końcu sięgam znów po rodzynki. Zaczynam gonić. Widzę ich przed sobą, no i widzę przekrzywionego, którego nie widziałem od blisko dwóch godzin. Przekrzywionego złapię na pewno.

W bieganiu nie ma nic na pewno. Prawie nic. Jeśli świetnie przygotujesz się do biegu, staniesz na starcie, to nie można przewidzieć, czy na mecie będziesz się cieszył, czy smucił. Jeśli przygotujesz się słabo, to na mecie na pewno będzie słabo.

Bo gdzieś tam, gdzie niedoświadczeni maratończycy wpadają na ścianę, ja w swoim 60. maratonie w życiu wbijam się w nią z łoskotem. Nie przechodzę do marszu, ale tempo zawstydza mnie tak że ujawnić je mogę tylko w dniu biczowania. O ile pamiętam, nie na każdym kilometrze schodzę poniżej 6:00, zwalniam więc o ponad półtorej minuty. Szczegóły są tutaj, na Garminie.

Maraton krosowy – a ten jest naprawdę bardzo krosowy, mazowieckie piaski to gorsze podłoże niż mazurskie moreny, ale pokonywane po szutrowych drogach – a więc maraton krosowy, to bieg całkiem bez odpowiedzialności. Zwolniłem o półtorej minuty? Tłumaczę sobie, że może drzewa coś zaburzają, może tu więcej piachu albo błocka, tu nie da się porównywać sekund. Nie odpowiadam przed sobą za takie zwolnienie, jak na asfaltowym maratonie, gdzie metr to metr, a sekunda to sekunda.

Bieg bez odpowiedzialności, ale z konsekwencjami. Konsekwencje są takie: pokrzywiony znika, zapamiętam go jako sylwetkę na ścieżce między drzewami. Przegania mnie Patrycja, mistrzyni Polski w biegu 24-godzinnym, więc żaden dyshonor (poznaliśmy się, kiedy pisałem o ultrasach tekst, którego mi w Newsweeku nie postawili, tylko dali do internetu), ale jednak tracę kolejne oczko, jestem dziewiąty. I zimno jest, morko i przenikliwie, drugi raz w życiu marznę na maratonie. I przegania jeszcze jeden maratończyk, kilometr przed metą spadam na 10 miejsce.

Do tej pory najwyżej byłem na 11. pozycji – na Mazurach. Obrona tej dziesiątki jest dla mnie ważna, jakby to była Częstochowa. Ale wiem też, że o żadnej obronie nie ma mowy, mogę liczyć tylko, że Szwedzi są zbyt daleko, żeby nadciągnąć nim dobiegnę do mety.

Dobiegam w 3:26:59. Ponad kwadrans poniżej celu. A gdyby trasa miała pełne 42,2 km, to byłoby 3:30. Takie słabsze biegi się zdarzają. Tyle, że to był dla mnie docelowy start jesieni. Na ten bieg szykowałem formę. Wyszła wspaniała. Jak gówno łosia.

Miejsce dziesiąte. 3:10 i tak nie dałoby w tym roku podium. Nic nie ma sensu, przynajmniej wtedy, za linią mety. Maraton, który zapamiętam. I wiem, że będę tęsknił do tych pagórków leśnych, ale nie wtedy, nie tam na mecie. Tam jestem tylko porażką.

Jestem w szponach kryzysu. Mam jeszcze w tym roku Bieg Niepodległości. Nie poddam się przed nim, będę walczył o jak najlepszy czas, o rekord życiowy w kategorii „zajebisty kryzys”. Ale i tak wiem, że będzie beznadziejnie. Powinienem zwolnić, zjeść kilka garści rodzynek – tylko jak tę metaforę przełożyć na życie. Pracę, rodzinę, przeprowadzkę i Małego Yodę. Może w grudniu po premierze VII części znajdę inspirację.

Wybieramy się na premierę z Dzikim, jak przy wszystkich trzech częściach z drugiej serii. Dziki przyszedł na metę. Zrobił mi zdjęcie, które pokazuje mnie w lepszym stanie niż rzeczywisty. A potem poprosiłem go, żeby mi przyniósł suche rzeczy z parkingu. I stanąłem sobie w namiocie, żeby spokojnie podygotać nad swoim życiem.

Updated: 19 października 2015 — 18:55

  1. sten2013

    2015/10/19 23:40:27

    „Jak gówno łosia” – jeżeli można, to ukradnę. Trochę pasuje mi do dzisiejszej debaty 🙂


    piotrek.krawczyk

    2015/10/20 01:00:42

    Tu Dzi
    Gówno Łosia to zaszczyt a nie szyderstwo. A Ty John umiesz biegać po Puszczy i w sobotę to pokazałeś. A reszta to wyobrażenia – do podleczenia 🙂 Dziki


    podopieczny_bartek

    2015/10/20 06:44:28

    Wojtek, biegałem w sobote tempowo kabaty i wiem jakie były fatalne warunki do biegania po lesie. Zacinający deszcz, błoto, woda miejscami do kostek… Nie wyobrazam sobie maratonu w takich warunkach, cieżko to pewnie nawet nazwać bieganiem wiec spójrz na to w taki sposób, ze wystartowałes jednak w innej dyscyplinie i od razu pierwsza dziesiątka!:)


    gz81

    2015/10/20 07:31:12

    Dobry start! Bo dobrze, że nie ma wyników (zadowalających Ciebie) bez treningów (zadowalających Ciebie). Cały sens sportu to nieustanne dążenie to tego, żeby z gówna łosia zrobić ikrę szczupaka! Przez kryzysy, błota, pracę, rodzinę, choroby, PIS’y. Walka musi trwać. Czekam na maraton znowu poniżej 3h w Twoim wykonaniu! 🙂


    wojciech.staszewski

    2015/10/20 09:35:27

    Gazela81 – dokładnie tak, lepiej bym tego nie ujął. Zostań tu koniecznie 🙂


    wojciech.staszewski

    2015/10/20 10:08:17

    Podopieczny – zobacz, ile osob jest sklasyfikowanych. Ta 10 to procentowo najgorszy rezultat od lat. Sten – miałem podobne wrażenie po debacie


    1.marsz

    2015/10/20 16:44:36

    wojtku, to była mocna zaprawa, teraz na dyszkę forma murowana:) marsz


    piotrek.krawczyk

    2015/10/20 18:26:40

    Tu Dziki
    Wolę kupę łosia niż ikrę szczupaka. To wtręt wegetariański. Ale metaforę pojął Dziki, tak właśnie jest, gz81. A gz81 czy to nie Pict? Jakbym słyszał Picta…
    A Dziki na I Maratonie Kampinoskim był w pierwszej dwudziestce 🙂 Ale się cieszyłem! W ogóle się nie zmęczyłem. Dziki


    sten2013

    2015/10/21 08:43:48

    Wojtek – podobnie jak ty ma według Latarnika 90% zgodności.
    Biegowo – szkoda gadać:-)


    gz81

    2015/10/21 08:50:21

    Wojtek – dzięki, zostanę 🙂 Choćby dlatego, że zapisuję się lada dzień na swój pierwszy maraton (Dubaj, w styczniu) i muszę mieć się komu pochwalić czasem. Dziki – ale mnie zabiłeś z tym wege. Jestem początkującym wegetarianinem i musiałem wygooglować, czy ikra to zło. Piszą, że zło. Metaforę więc wycofuję. I w ogóle tak walka z kupą łosia jest podchwytliwa…Niby wygrywam, bo 255km już w tym miesiącu, 6 razy w tygodniu, ale kosztem ciągłej nieobecności w domu, zaniedbywania baby, ospałości w pracy itd. Wyrzuty mam. Walcząc z kupą sam się nią staję?


    1.marsz

    2015/10/21 12:39:42

    gz-kupa kilosów, a to dopiero 21!
    to na ile ten debiut- 2h45?
    marsz ( skończony wegetarian, tzn taki, który skończył z niejedzeniem mięsa)


    gz81

    2015/10/22 05:57:29

    2:59:59 plan minimum i maksimum zarazem (z szacunku dla dystansu) 🙂


    gepaard

    2015/10/22 18:49:08

    Mam mały offtop o dużym znaczniu dla mnie. Mam nadzieję Wojtek, że się nie obrazisz 🙂
    Poszukuję książki dla córki do przeczytania na konkurs literacki. Książka nazywa się „Książka wszystkich rzeczy”. Może ktoś ma? Forma podziękowania do ustalenia 🙂


    piotrek.krawczyk

    2015/10/22 19:24:34

    Tu Dziki
    Gepard – nie mam. Ile Twoja Córka ma lat? Bo nie wiem, którą z moich licznych córek zapytać o ten tytuł.
    Gz81 – czyli nie jesteś Pictem 🙂 Wytrwałości w wege! I pobodzenia (jak mawia Pict) w Dubaju. A Dziki dziś 21 km po Puszczy. Z Wólki Węglowej w stronę Sierakowa przez Górę Ojca, dalej rympałem na Pociechę, znów rympał do Wartowni i przy bagnie Cichowąż z prawej strony do uroczyska Szczukówek, teraz półtora kilometra do Na Miny, to tutaj wyprzedził Johna (czyli Wojtka Staszewskiego) zawodnik, co przybiegł na dziewiątym miejscu na Maratonie Kampinoskim, teraz na wschód do Nadłuża. I nareszcie! Aleja Czerwonych Latarni, to tu, średnią jesienią, ani wczesną, ani późną, przed opadnięciem wszystkich liści, to tutaj przez półtora kilometra świecą na czerwono młode dęby z poszycia lasu. Jeszcze przez najwyżej dwa tygodnie będzie można przebiec Aleją Czerwonych Latarni. Latarnie przetykane są jałowcami w kształcie ludzkich sylwetek. Trzeba to zobaczyć! Tłumnie przechadzają się wśród czerwonych świateł w środku Puszczy. Teraz piachem do Michałówka i prosto na wschód dwa kilometry do Wólki. Po drodze dokrętka do pełnego półmaratonu przetoką koło parkingu po wydmach. Wszystko w czasie 1:57:30, chciałem złamać 2 godziny. Ale jeszcze bardziej chciałem przebiec Aleją Czerwonych Latarni. Dziki


    gepaard

    2015/10/22 20:07:16

    Dziki – 6 klasa podstawówki. Dzięki.


    m_rob

    2015/10/23 08:42:18

    @Gepaard
    Jak Ci się nie uda zdobyć to w 2 śródmiejskich bibliotekach książka będzie dostępna w najbliższych dniach: aleph.koszykowa.pl/F?func=find-b&request=ksi%C4%85%C5%BCka+wszystkich+rzeczy&find_code=WRD&adjacent=N&local_base=SRODMIESCIE&x=0&y=0
    Warto zarezerwować
    r.


    gepaard

    2015/10/23 09:38:39

    Rob, dzięki detektywie. Niestety te terminy zwrotu są za późno. A te wcześniejsze są już zamówione. Rezerwacje mamy też gdzie indziej, czekamy…


    m_rob

    2015/10/23 10:57:09

    Masz jeszcze wyjście alternatywne – w firmowej księgarni wydawnictwa Dwie Siostry przy Alei 3 Maja 2 (Powiśle) są dostępne 3 egzemplarze, które można poczytać na miejscu. Przeczytanie książki zajmuje ok 1.5h więc nie jakoś strasznie długo. Księgarnia czynna jest od 11 do 19(również w sobotę) a na miejscu można dostać darmową herbatkę.
    Szkoda, że nie dałeś znać wcześniej bo podobno jeszcze wczoraj w wydawnictwie mieli 3 książki, które udało się ściągnąć gdzieś z zakurzonych półek hurtowni książkowych, ale już się rozeszły – bo jak widać nie tylko Ty szukasz.
    r.


    gepaard

    2015/10/23 11:24:44

    Rob, na to nie wpadłem, że na miejscu, mimo braku książki, jednak można ją przeczytać. Jesteś genialny! To jakie piwo lubisz?


    pict

    2015/10/24 13:03:49

    @dziki – ja prowadziłem swój eksperyment wegetariański (raczej jako jarosz – bo ryby jadłem) przez 21 miesięcy. Teraz w zasadzie też nie jem mięsa, a w zasadzie to jakieś wyjątki – miałem ochotę na golonkę to zjadłem, nie miałem wyboru wege na obiad to zjadłem wątróbkę (wiem że nie lubisz i uważasz że to obrzydlistwo). Czyli średnio raz na tydzień jem jakieś mięso, ale raczej stronię, bo nie czuję żeby specjalnie mi służyło mięso. Traktuję to jako grzeszną przyjemność.
    A i nie biegam – odpoczywam przez 2-3 tygodnie. Dobrze mi z tym póki co… Ale już intensywnie myślę o nowym sezonie treningowym.


    piotrek.krawczyk

    2015/10/24 20:13:10

    Pict – Dziki nie je mięsa od ponad 30 lat. Ale pamiętam te klimaty, aromaty, pamięć węchowa jest najbardziej trwała, wspomienia zaczynają się od zapachów, słowo „czuję” nieprzypadkowo oznacza zarówno emocje jak i doznania węchowe. I gdybym miał kiedyś znów spożywać ciała zwierząt, pierwsza byłaby wątróbka z cebulką 🙂 Dziki kiedyś był nie do zniesienia walczącym agotatorem i obrzydzaczem. Teraz coś z tego zostało, ale po prostu nie jem mięsa. A biegam bez przerwy. Bo nie startuję i nie muszę robić przerw na roztrenowania… 🙂
    To Dziki dziś z Pociechy pod Paśniki, przelot dnem wyschniętego bagna, Cmentarzysko Mamutów, wszystko rympałem, jak się zgubiłem to zaraz się odnalazłem, razem 3 godziny po Puszczy. Zostały kruki i dzięcioły. Te co kraczą i stukają, i do Puszczy zapraszają 🙂 Ziewa lew. Dziki


    1.marsz

    2015/10/24 20:19:22

    jutro frankfurt, rok temu dotarłem tam na metę tramwajem; biegnie giżynski, kibicuję mu, bo dawno nie udało mu się dobrze pobiec maratonu, pisze na swojej stronie, że treningi (po opieką nowego trenera, shestova) idą jak nigdy dotąd…
    marsz


    sten2013

    2015/10/24 22:13:04

    Jutro mój pierwszy trening po roztrenowaniu. Muszę jeszcze pamiętać że trzeba cofnąć zegarek o 10 lat.

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.