Obóz mi się śnił

Ostatni czwartek pełnej zimy. Niby trochę cieplej, ale góry skute breją. Wyżej śnieg, ale zanim się dobiegnie na śnieżne szlaki z widokiem, trzeba przedrzeć się przez breję. Jedziemy na stadion: trawa, na której mieliśmy ćwiczyć siłę dynamiczną i sprawność ogólną pokryta breją i nasączona wodą. Bieżnia-gruda.

Alternatywnych gór nie znajdziemy, zresztą mniej więcej tego się spodziewaliśmy. No może błota mniej zamarzniętego. Ale szukamy alternatywnego stadionu. Jest! Idealnie wydłużony walec alejek w parku zdrojowym w Rabce między kafejką Słodziutka (albo Maleńka, nie pamiętam, bo na kawę lepiej pójść obok do tężni) i pomnikiem papieża, tego papieża. Znajdujemy też przeschnięty trawnik bliżej kafejki na rzucanie piłkami lekarskimi, a mini-płotki i drabinki koordynacyjne będą w alejce.

W piątek rano przyjeżdżają pionierscy uczestnicy I Mini-Obozu w Rabce-Zdrój. Po rutynie siedmiu obozów letnich jesteśmy podekscytowani – jak to będzie biegać w zimie. Sami niejedną śnieżycę, niejedno zlodowacenie przebiegaliśmy – ale z grupą zrobimy to po raz pierwszy.

Ania i Wojtek siedzą już w recepcji Hotelu Wiosna, czekają na pokój (dziękujemy Wiośnie, że dla naszych Obozowiczów rozpoczęła dobę od 10-11, a nie standardowo od 14-15). Fajnie się gada, jak komitet powitalny witamy kolejne dojeżdżające ekipy – Ci wyjechali z Warszawy o 4.30, Ci pociągiem o 5.47 i esemesują z busa, a inni z Puław, z Krakowa. Jest ekscytacja. Imiona i nazwiska połączone dotąd tylko z liczbami z ankiet obozowych – życiówka, plany startowe na wiosnę itp. – teraz łączą się też z twarzami.

O 11.20 dojeżdża ostatni Bartek, a o 11.40 wybiegamy na Krzywoń. Podbieg, odcinek po grzbiecie, pętelka, stamtąd na przełęcz, gdzie robimy trening na siodle i uczymy się zbiegać. Potem na dół, z Justyną i Szczepanem nie mam szans. Brawo Wy.

Śnieg przyjemny, nawet słońce wyszło. Ale Tatry z Krzywonia widać słabo. Niesamowicie pokażą nam się jednak dopiero trzeciego dnia – z Lubonia Małego. Tak to wygląda na zdjęciu, a TUTAJ można się jeszcze bardziej zachwycić siedmiosekundowym filmem (tylko nie wiem, czy się dobrze uruchomi – u mnie na jednym komputerze chodzi, ale na drugim jest tylko czarny obraz i dźwięk – ).

Po południu trening siły biegowej. Tak ciężkich podbiegów – w brei – w życiu nie robiłem. Ponieważ dodajemy jeszcze ćwiczenia typu marsz wykroczny, dynamiczny, podskoki itp., a ponadto wiele osób startuje za dwa tygodnie – to skracam podbieg. I przy okazji wychodzi ważna nauka: plan treningowy to nie jest zestaw cyferek do odfajkowania. Czasem są okoliczności dodatkowe, choćby rekordowa breja – i trzeba plan zmienić tak, żeby „osiągnąć maksymalną dyspozycję w dniu zawodów”.

Sobota. Rano dojeżdżamy do Górnej Rdzawki i stamtąd biegniemy na Stare Wierchy. Wszyscy już się znamy, jak konie, wiemy kto wyrwie do przodu. Z czołówką biegnie Kinga, w środku Sabina, ja zamykam peleton z Angeliką. Angelika jest najwolniejsza, bo ktoś musi być najwolniejszy – i tryska optymizmem. A z przodu Przemek robi Urubkę, jak to wieczorem nazwie na integracji w Hulaj Duszy Kinga. No, nie do końca, bo dostaje zgodę na opuszczenie grupy i razem z Justyną biegną na Turbacz. Bardzo ciężka trasa w zimie, kawał drogi i kupa czasu. Ledwo zdążają na obiad, ale są – dwie minuty przed czasem.

Nie byłem wtedy w pensjonacie, ale z relacji, z esemesów od Przemka, zaryzykuję taki obrazek: wpadają jak dzicy i szczęśliwi i budzą z międzytreningowej drzemki resztę obozu. Bo to już trzeci trening w ciągu półtora dnia, niektórzy tyle w tydzień nie przebiegali.

Choćby Magda – w przedobozowej ankiecie wpisała, że biega zwykle dwa razy w tygodniu. A teraz – zapowiedziałem Magdzie, że o tym wspomnę w relacji – Magda napisała, jak ją po pięciu obozowych treningach nosiło: „Wczoraj rano
sądziłam, że na pewno nie dam rady biec na Luboń, a… po powrocie do Krakowa brakowało mi popołudniowego treningu w związku z czym posprzątałam całe mieszkanie”. Bieganie nakręca!

Na Luboń wbiegła z nami oficjalna woda obozu Magnesia w dwóch butelkach i zapozowała na tle Szczebla. Od lewej: Justyna, Sabina, Magnesia gazowana i Magnesia niegazowana. Od Magnesii dostaliśmy zapas wody na wszystkie nizinne (stadion, podbiegi) treningi na tegorocznych obozach. I na ten wiosenno-zimowy i na lipcowo-sierpniowy, który przed nami, a może przed Wami.

Zaimprowizowany w parku stadion wyglądał mniej więcej tak. Na zdjęciu siła dynamiczna. A filmik z koordynacji – o ile się Wam odpali – jest TUTAJ.

Kończymy zawsze rozciąganiem. Wszystko kończymy rozciąganiem: trening, wpis na blogu, mini-obóz, obóz. I to jest taka frajda, że sobie nie wyobrażacie – przyjeżdża grupka ludzi i biegniesz jak biegałeś po tych górach, tyle że biegniesz z ludźmi i ktoś dostaje od tego energii, wiary w siebie albo chociaż trochę oddechu.

Chcę te obozy robić do (sportowej) emerytury. Najbliższy za cztery i pół miesiąca – w gorącej Rabce. Zapisujcie się TUTAJ i biegniemy razem po tych górach z fotografii. Acha, frazę „Kto pierwszy – ten szybszy” wymyśliłem ja, a nie ta strona, która ją od nas przepisała.

Krótki obóz, mini-obóz, ale długi odcinek. Bo myśli mi się o tym obozie, bo mi się śniło, że byliśmy z Kingą na czyimś obozie ogólnosportowym i powierzyli nam wyznaczenie trasy biegowej przez te trawy i śniegi, jak w marcowej Rabce.

Komentarze

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *