Co roku czuję się, jakbym przeżywał ten sam film. To niemożliwe, żeby się miało dobrze skończyć, tempa nieosiągalne, sprawdziany niezadowalające, mróz, smog i błoto… A potem przychodzi wiosna i nagle okazuje się, że w całej stajni jest dobrze, konie brykają, fruną nad przeszkodami jak Piotr Lisek nad poprzeczką na 5,50.
I wszystko byłoby pięknie, tylko Kingi żal.
Stoimy w pierwszym rzędzie na sobotnim parkrunie – trzech z naszej czwórki trafi na podium. Ruszamy z kopyta. Kamil (drugi z lewej) od razu wysforowuje się do przodu, ja trzymam się z Piotrkiem (między nami), ale po kilometrze przyspieszam, bo wiosna, chociaż mroźna, ale słoneczna coś mi tchnęła w płuca.
Od zeszłotygodniowego „przełamania” na 10do10 czuję jak rosnę. Było 10 km easy w tempie poniżej 5:00, co mi się praktycznie nie zdarza. Żeby nie było zbyt różowo, następnego dnia były dwie godziny, gdzie momentami musiałem walczyć o tempo poniżej 6:00. Jeszcze stabilizacji brak. Tym bardziej potrzebowałem dowodu na parkrunie – złamania w końcu 20 minut, co od grudnia ciągle się nie udawało, obojętne czy miałem lodowo-śnieżne alibi, czy nie.
Tak wyglądamy na finiszu pierwszego kółka. Wszystkie zdjęcia z parkrunu – Beniamin Gawlik, parkrun Warszawa-Ursynów via FB.
To pierwszy z weekendowych startów. Paweł z Dorotą biegną Łemkowynę. A Kuba ściga się ze mną korespondencyjnie na parkrun Żoliborz. Robi 19:49, dobra prognoza w tym momencie przygotowań do łamania trójki na Orlenie. Za chwilę Kasia wystartuje w Wiązownie, dałem jej zadanie zacząć powoli, na czas o 5 minut gorszy od życiówki, a w końcówce przyspieszyć. Zacznie rzeczywiście wolno, chociaż bez takiego, jak mówi Kinga „żółwizmu”, a po 15 kilometrze ruszy, przegoni 200 osób i zrobi życiówkę: 1:38:13!
Zaczyna działać. Tylko Kingi żal.
Napieram, a za mną Mariusz, z którym niedawno przegrałem, a teraz już chciałbym znów wygrywać. Andrzej, z którym kiedyś cięliśmy się równo na Orlenie – chyba wraca do formy. I przyczajony Piotrek. Na ostatnim kilometrze zacznie mnie mocno naciskać, a na finiszu będzie nawet dopingował: dawaj, dawaj.
A jako że łatwo ulegam wpływom, to wrzucam piąty bieg i wychodzi 19:32. W końcu złamana psychologicznie bariera 20 minut. Drugie miejsce, Kamil był poza zasięgiem, świetne miejsce. Jak popatrzeć na porównywalne wyniki – to trzy lata temu biegłem parkrun niemal w tym samym dniu i było tylko 19:52, a potem maraton na Orlenie w 2:58.
Tylko Kingi żal.
Więc będę tu sobie finiszował na kolejnych zdjęciach z happy endem i opowiem Wam o Kindze. Dwa tygodnie temu wróciła z pięknego długiego wybiegania pod półmaraton. Biegła jak sama radość, jak Karino (młodsi: Google). Tego Karino wrzuciłem specjalnie, bo najbardziej znana scena z tego serialu to „Koń kuleje”. I Kinga zaczęła utykać. Trzy dni naprawdę mocno kulała, zgłosiliśmy się do Ortorehu, poszła na fizjoterapię, mięśnie w porządku, noga lepiej, a potem gorzej, boli, nie boli, jak w dziecięcej wyliczance. Druga fizjoterapia, niby lepiej, wolno biegać do granicy bólu, więc przychodzi na Trening Wspólny, biega z Podopiecznymi z treningów personalnych, aż z kolejnego wraca w stanie „Koń wyje z bólu”. Idzie na USG do Caroliny – i wreszcie wiadomo, co jest: stan zapalny ścięgna mięśnia (za Chiny nie pamiętam, jak on się nazywa, jak Kinga wróci z pracy, to uzupełnię). Mrożenie, a przede wszystkim NLPZ – niesterydowe leki przeciwzapalne. I odpoczynek przynajmniej trzy dni.
Żal mi Kingi, bardzo ją rozumiem. Pamiętam czarny dół braku diagnozy przy mojej uszkodzonej łąkotce. A potem poczucie bycia w czarnej, wielomiesięcznej głębi. Wypełzanie, słabe wyniki.
U Kingi pójdzie dużo szybciej, ale to małe pocieszenie. Bo była na Półmaraton Warszawski nastawiona jak na Wielką Pardubicką. A teraz, jak nawet wróci za tydzień do treningów, to w sumie nie wiadomo co zrobić. Napierać? Pobiec rekreacyjnie? Spróbować odsprzedać pakiet (można to zrobić? bo jeszcze nie sprawdzaliśmy)?
Kingę nosi. Bo człowiek uzależniony – czyż jest zdrowsze uzależnienie, o ile nie przekracza ram życia oczywiście – od ruchu wariuje, jak nie może się ruszać. Jak koń w klatce. Więc wczoraj Kinga wsiadła chociaż na rower i pocisnęła przez Las Kabacki po pętli 10do10. A że my z Małym Yodą pojechaliśmy spokojnie od drugiej strony do lasu, to się spotkaliśmy i zakończyliśmy wspólną rodzinną wycieczką, podczas której Mały Yoda zrobił życiówkę – 10 km jazdy na rowerze. I sport zmieścił się w ramach z dużym passe parout.
Pojawił się nam nowy wspólny cel. Wygraliśmy dwuosobowy pakiet w walentynkowym konkursie Orlen Marathonu Warszawskiego na fotę z treningu. Więc ja pobiegnę maraton (miałem nosa, że wcześniej nie zapłaciłem), a Kinga – 10 km. To dwa tygodnie później.
Zmontowaliśmy taki kolaż:
A podpis pod zdjęcie wymyśliła Kinga: Kiedy jedno spada w dół, drugie ciągnie je ku górze. No może nie Kinga, a Happy Sad, ale rozumiecie o co chodzi.
Zdjęcie zrobione przez nas na treningu w Rabce. I w związku z tym przypominam – ostatni raz na blogu – o niebywałej okazji na Najlepszy Weekend Marca – Mini-Obóz Biegowy w Rabce od 7 do 10 marca. Po szczegóły i zapisy można kliknąć TUTAJ. Zostały trzy ostatnie miejsca (albo cztery, bo Jarek się wycofał wczoraj z powodu kontuzji i nie pamiętam, czy to trzy z Jarkiem, czy trzy plus Jarek – jak Kinga wróci z pracy, to zapytam).
Wczoraj robiliśmy na podwórku próby z taśmą mierniczą, piłkami lekarskimi, liną do przeciągania. I zrobiliśmy wrażenie na sąsiadce z bloku, bo robiła nam zdjęcia zza firanki. Serio.
A ten film to „Karino”. Na końcu jest oczywiście wielkie zwycięstwo w wielkim wyścigu.
2 thoughts on “Tylko Kingi żal”
Kinga, współczuję że i Ciebie coś dopadło. Wylecz się szybko i skutecznie.
Co do oddania/odsprzedania pakietu, kiedy nie mogłam pobiec maratonu z powodu kontuzji a miałam już bieg opłacony, organizatorzy zgodzili się przenieść mi tą kwotę na inny bieg fundacji, czyli po prostu przypisali mi to do mojego profilu. Pobiegłam za to piątkę we wrześniu i została mi jeszcze jakaś część do wykorzystania w przyszłości.
Dzięki Amelia,
Dobry pomysł i fajnie, że tak można. Chociaż czuję, że Kinga jednak będzie chciała pobiec, tyle że nie na maksa.