11 listopada 2006

9.00 Budzę się, będę biegł. 9.30 Biorę lekarstwa, cała bateria, nazw handlowych nie podam. Nie pobiegnę, to szaleństwo. 10.00 To co z tego, że szaleństwo? Sezon się kończy raz w roku. Lekarstwa zaczęły działać, więc pobiegnę i co będzie, to będzie. 10.10 Wiem, co będzie. Temperatura na mecie. A wieczorem zamiast czwartych urodzin SBBP łóżeczko, telewizorek i herbatka z malinkami. Nie biegnę. I tak dalej. Dylemat biec czy nie biec roztrząsałem do ostatniej chwili. Około 10.30 Moja Sportowa Żona poprosiła, żebym już się z nią przestał tym dzielić. I znacząco postawiła swoje rolki przy drzwiach. A obok moje. Bo całkiem niespodziewanie w piątek wieczorem pojawiła się nam nowa opcja: córka-gimnazjalistka zaproponowała ni stąd ni z owad, że weźmie córkę przedszkolaka na spacer koło południa. A dodam, że mieliśmy taki plan, że MSŻ ma towarzyszyć mi na rowerze (z córką-przedszkolakiem w foteliku). W tej sytuacji rower zamieniliśmy na rolki. MSŻ miała na mnie czekać na czwartym kilometrze (za ostrym zbiegiem z Belwederskiej, żeby nie zjeżdżać z górki na rolkach). Albo oboje mieliśmy tam czekać na naszych biegowych znajomych. I na tym ostatnim się skończyło. Stanąłem na trasie, ale jako aktywny kibic. 12.10. Biegnie czołówka. Czterech gości jak meserszmity (sorry, nie znam niemieckiego). 100 metrów za nimi trzech kolejnych. Wśród nich jeden znajomy: – Dawaj Marcinas! 12.11. Przebiegło 16 osób, za nimi zwarta grupa. A na czele Marcin, ten który tydzień temu wygrał ściganie na SBBP: – Marcin jedziesz! My też próbujemy pojechać, ale chłopaki grzeją tak, że nie dajemy rady. W końcu my nie jesteśmy na wyścigu. Zwalniamy i przeganiają nas kolejni. Leci Robert Korzeniowski, zagaduję, chyba mnie pamięta ze wspólnego biegu przez pół wiosennego Półmaratonu Warszawskiego. Za nim Krzysiek, dalej Zet, Pedro, coraz więcej ludzi, z którymi ścigam się ostatnio na innych trasach. W końcu dobiega Daniel (z którym biegliśmy dwa tygodnie temu setkę) z Bartkiem (który mnie na tej setce holował). – Może pociągnąć? – proponuje MSŻ. Walczą ze sobą na śmierć i życie, nie mają poczucia humoru na nasze żarciki. Fajnie. Jedziemy obok peletonu. Słyszę ich sapanie, widzę ich zmęczenie. Chciałbym każdego podciągnąć duchem, a jednocześnie wiem, że człowiek w biegu ostatecznie może liczyć na własną maszynerię. Wzdłuż trasy nieliczni kibice. Biją brawo. Ale jak się okazuje, chyba głównie Mojej Sportowej Żonie. – Brawo pani na rolkach! 12.36. Dojeżdżamy do Wilanowa. Bartek odjechał Danielowi. Wcześniej przegonili obaj Pedra. Szkoda, że mnie nie było dziś na tym ringu. Zostawiamy ich wszystkich pół kilometra przed metą, schodzimy na bok. Trasa należy do kibiców. Meta należy do biegaczy.

Updated: 11 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.