Maraton jest piękny, jak Moja Sportowa Żona. Równie wymagający, surowy, czasem bolesny. Wymaga perfekcji i daje szczęście. Całkiem jak MSŻ.
Kocham maraton za to, że nie da się go oszukać. Nie da się niczego zdobyć przypadkiem, mimochodem, na luzie, na świeżości. Bardzo, ale to bardzo się cieszę, że nie udało mi się zrobić w Poznaniu życiówki. Chociaż wystartowałem na te mityczne 2:50, bo a nuż się da. Zresztą w epoce powszechnej inwigilacji widzieliście już wszystko w wynikach. Na półmetku byłem o trzy sekundy wolniej niż w Warszawie, ale już czułem, że sił mniej. Biegliśmy razem z Darkiem K. z Wołomina, obaj z zamiarem ugryzienia 2:50. Na 25. poczułem, że nie dam rady. Ostatnie kilometry robiliśmy mocno, a wychodziło po 4:01, 4:04.
– Nie dam rady, pasuję, żeby nie cierpieć na końcu.
– Ja walczę.
I Darek poleciał do przodu, a ja odpłynąłem w spokojniejsze nurty energetyczne. Zwolniłem o 20-30 sekund na kilometrze i zacząłem przeliczać, czy wyjdzie z tego 2:55, czy co.
Wyprzedzali mnie ludzie, na 30. kilometrze włączyłem się w wolniejszy już nurt, ale tempo tylko na jednym kilometrze było lepsze niż 4:15. Wiedziałem, że grupa na 3:00 jest daleko, ale wiedziałem, że goni.
– Trzeba uciekać przed 3:00 – zagadnąłem Darka, kiedy dogoniłem go na 32. kilometrze. Darek nie uciekł, zrobił 3:08. Ja dotrwałem, złamałem trochę 2:58. Uciekłem przed Marcinem z III Armii Poznań. Gonił mnie, wiedziałem, że mnie rozpozna po wielkim strusiowym logo na plecach i wiedziałem, że może pobiec 2:55. Zabrakło mu do tego czterech minut, do mnie minuty z haczykiem. Ale zrobił życiówkę o minutę. Obaj byliśmy zadowoleni.
A potem poszedłem już z zewnątrz oglądać jak piękny jest maraton. Stanąłem z pół kilometra przed metą i widziałem maratończyków jak konie w galopie. Co siedem momentów przelatywał ktoś znajomy albo nieznajomy, ale w strusiowej koszulce. Cichociemnego poznać po strusiu.
Z galerii obrazów najbardziej zapamiętałem dwa. Fajka z podniesioną ręką, jak gladiator, szczęśliwy ze złamanej z okładem czwórki. Russel Crowe by tego lepiej nie pokazał, bo jest aktorem grającym zwycięzcę. A Fajka był zwycięzcą, kwintesencją triumfu.
I drugi równie piękny. Leci Slasz, a obok niego dziewczyna stężała z bólu – Czepiak. Coś krzyczę, jakieś bezsensowne brawo, że już blisko. Dziewczyna wygląda jak pomnik Nike Obolałej, na twarzy zero emocji. Nagle odwraca się do mnie i wybucha dwusekundowym szlochem. Przez łzy wykrzykuje: „płaszczkowaty!”. Zastyga w bólu i biegnie po zwycięstwo.
Oboje wygrali. Maraton jest piękny. Żeby wygrać – a dla każdego znaczy to co innego, zwykle inny czas, ale niekoniecznie – trzeba zrobić wszystko porządnie. Porządny trening, porządny wypoczynek, porządnie pobiec. A nagrodą jest szczęście lub zadowolenie. Ja jestem zadowolony ze złamania trójki i bardzo zadowolony z przypływu rozsądku na 25. kilometrze.
Kończę, bo MSŻ już wychodzi spod prysznica. Piękna jak Atena, która dobiegła w 2:14.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.