Jest sobota, za oknem świt i Warszawa kaszle miarowo- jak w piosence Maryli Rodowicz. Podjeżdżam na umówiony przystanek, za chwilę z metra wybiega Filip i jedziemy na drugi koniec miasta ścigać się na 10 kilometrów. Po drodze czeka na nas jeszcze Marcin, zanim do niego dojedziemy robi się śnieżnie. Zastanawiamy się, czy nie założyć na siebie więcej ciuchów niż chcieliśmy i czy nie zadeklarować słabszych czasów niż planowaliśmy. Bo Spontaniczne Młocińskie Ściganie to bieg na dochodzenie – najpierw deklarujesz na ile biegniesz, a potem wszyscy są puszczani ‚od końca’ w takich odstępach,żeby teoretycznie razem wpadli na metę. Każdy oprócz tego sam łapie czas na stoperze, więc to też zabawa w prawdziwe wyścigi (klasyfikacja jest już na www.sbbp.pl). Na miejscu grudniowy ziąb. Myślę, czy nie założyć na biegowy strój (koszulka oddychająca plus lekka bawełniana bluza) polaru. Ale rezygnuję, kończy się tylko na zamianie opaski na czapkę. I tak marznę od nóg, założyłem obcisłe biegowe leginsy długości 3/4 (pełnych nie cierpię, bo się wygląda jak z Robin Hooda). Idę się zapisać – na 42 minuty, czy na 40? Ok, ambitniej, 40. Filip podtrzymuje swoje 38 minut, a Marcin – 35. Czyli oni, o ile nie będzie katastrofy kolejowej, zdobędą dwa pierwsze miejsca. Ale kto będzie trzeci? Kiedy przychodzi moja kolej startu okazuje się, że będzie nas biegła aż piątka na 40 minut, dwóch kolegów w ostatniej chwili rezygnuje z biegu w 38 minut. Tyle, że jeden nie może wyszarpnąć nogi z dresów, w których się rozgrzewał, czas płynie, więc startujemy ostatecznie na 39:30. I zawalczymy o trzecie miejsce w zawodach. Prowadzę grupę przez półtora kilometra, potem ciągnie wszystkich Fredzio, potem daję zmianę, a za chwilę na czoło wychodzi Łukasz. I grupa zmienia się w łańcuszek, a ogniwa zaczynają pękać. Nie daję rady utrzymać się za Łukaszem. Trudno, Marcin i Filip będą na pewno przede mną, najlepszy z naszej grupy będzie w tym wyścigu trzeci, ale to nie będę ja. Godzę się i w myślach szykuję sobie mniejsze radości: wygram z Fredziem, pobiegnę poniżej planowanych wcześniej 40 minut. To drugie, to tydzień po Setce wynik niezły. To pierwsze, to wynik niezły w każdych warunkach. Siedem kilometrów za nami, zaczynamy ostatnią pętlę. Dlaczego Łukasz przestał odjeżdżać? Postanawiam: gonić! Włączam Zatopka. To bardzo nierozsądne, nikogo nie namawiam na naśladowanie tej techniki, ale wielokrotnie sprawdziłem, że mi ona pomaga. Zamiast równego biegu stosuję mocne przyspieszenia (po 50-250 metrów) przeplatane zwolnieniem prawie do truchtu. Teoria mówi, że najlepsze wyniki daje bieg równy jak w zegarku. Ale ja czasem nie jestem w stanie utrzymać czyjegoś szybkiego tempa. Mam wtedy dwa wyjścia: zwolnić albo… przyspieszyć. Dodać gazu, a potem poczekać na rywala i odpocząć. Po to, żeby znów mu uciec, tym razem parę metrów dalej. Tak wykańczał rywali Emil Zatopek – czechosłowacki długodystansowiec z lat 50. ubiegłego wieku. Mówili na niego: czeska lokomotywa. Pięcioma zrywami dochodzę Łukasza. Nie wyprzedzam go od razu. Mam na takie okazje jeszcze mały morderczy sztylecik, zdradzę go wam teraz. Dobiegam do ofiary, chwilę biegnę razem z nią, zbieram siły. A kiedy ona przygotowuje się do długiej walki, zadaję cios prosto w serce – odjeżdżam do przodu jak Intercity. Do mety czuję jego skraplający się oddech na plecach. Ale nie oglądam się za siebie. To dobra taktyka w biegach: myśleć do przodu, a nie bać się do tyłu. Przejeżdżam metę. Hurra! Wygrałem z Fredziem. Przegoniłem Łukasza. Zdobyłem trzecie miejsce (za Marcinem i Filipem, z którymi dziś nie mogłem nawiązać walki). Pobiegłem w lepszym czasie niż sobie mogłem wymarzyć (39:10). A wszystko to tydzień po Setce, więc radość po stokroć. To nie był bardzo silnie obsadzony bieg, raczej koleżeńskie ściganie. Ale straszną frajdę sprawiło mi, że pobiegłem powyżej własnych oczekiwań. Jesień była dla mnie raczej ciągiem niespełnienia. Widać że zima zaczyna się lepiej.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.