Bieganie, ping pong i badminton. Sam się dziwię, jak pojemny jest dzień, bo potrafi się w nim zmieścić jeszcze praca, rodzina i kłótnie z Moją Sportową Żoną. Środa była bezpłciowa przynajmniej do pewnego momentu. Rano byłem w miesięczniku Bieganie, gdzie umówiłem się na pewien temat do napisania (będę nieco tajemniczy, bo mam nadzieję, że zaowocuje on fajnie i w Bieganiu, i ze dwa tygodnie później w Gazecie). Potem odwiedzić ojca, przynieść mu cztery ciastka, a ojciec się cieszy jak dziecko. Tego kupowania tacie łakoci nauczyła mnie MSŻ, co podkreślam, bo w dalszej części zamierzam o niej napisać sporo okropnych rzeczy. Potem odebrać zestaw startowy na niedzielny Bieg Niepodległości. Potem do pracy. Potem do domu, MSŻ do pracy przez ciemny odcinek ulicy Baletowej (ważne!), położyć córkę przedszkolaka i zjeść kanapki z synem wiecznym licealistą, który zajrzał po szkole. Emocje zaczęły się po 22., kiedy MSŻ złapała gumę w gigantycznej dziurze na ulicy Baletowej. Ale nie chciała żebym przyjechał, ktoś jej pomagał ze zmianą koła, dość długo jednak i od świateł awaryjnych rozładował się akumulator. Wszystkie kobiety doskonale rozumieją, że kiedy tylko MSŻ przyjechała, oskarżyła mnie o wszystko – że nie przybyłem z odsieczą, w ogóle jej nie rozumiem i nie widzę grozy czwartkowej sytuacji. Bo w czwartek rano mieliśmy przywieźć do przedszkola Wandę Chotomską pisarkę na spotkanie z dziećmi. Co zrobiliśmy oczywiście bez problemu, bo jak wszyscy mężczyźni doskonale rozumieją akumulator naładował się podczas wieczornej jazdy z ulicy Baletowej. Mówi się, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus. Otóż MSŻ jest z całą pewnością z Marsa, a jednocześnie z Jowisza i to gromowładnego. Dobiła mnie w czwartek wieczorem. Dwa sety w badmintona (zaczęliśmy już regularne chodzenie na halę) wygrała bez problemu. Dwa następne z problemem. Poczułem się rozbity. Wcześniej spotkaliśmy się na ping ponga z córką licealistką. Wygrałem w setach 7:1. Nawet nie wiecie, jaką przyjemność sprawił mi ten przegrany set. Raz przegrana jest przyjemna, raz tragiczna. To się nazywa względność sportu. A bieganie? Było, w czwartek rano. Teraz już luzuję przed niedzielnym startem. Zwykle dociskałem dość mocno do końca, teraz próbuję wypocząć. Po wtorkowym bardzo mocnym bieganiu środa była wolna. Czwartek – średnio łatwe pół godziny. Zrobiłem sobie zabawę, która nazywa się fartlek (pisałem o tym parę dni temu), tym razem od 10 do 100 kroków i z powrotem do 10. Odcinki wolne bardzo wolno, a szybkie – średnio szybko. Wcześniej parę minut truchtu, na koniec trzy minuty mocnego grzania i znów trucht. W sumie 36 minut po Lasku Bielańskim. Plus koniecznie gimnastyka rozciągająca. Znany przed półwieczem biegacz, z którym rozmawiałem – służbowo – przed tym bieganiem twierdził, że powinienem zrobić z 15 km. Żeby do końca być "w treningu". Ale guru Skarżyński radzi jednak więcej wypoczynku szczególnie amatorom. Mam nadzieje, że ta różnica poglądów bierze się stąd, że pół wieku temu nikt nie słyszał jeszcze o superkompensacji. Może z miłością jest tak samo? Czasem potrzebna jest kilkudniowa superkompensacja. A może wystarczy kilkanaście godzin. Ja już czuję całym sobą, że MSŻ bynajmniej nie jest z Wenus – tylko jest Wenus.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.