Dziś zmęczyłem się treningiem jak prawdziwy sportowiec. Do tego stopnia, że musiałem się zdrzemnąć. Kiedyś miałem okazję obejrzeć z bliska treningi naszych olimpijczyków przed Atenami – kolarek górskich, zapaśników, skoczka wzwyż, kajakarzy oraz ciężarówek czyli dziewczyn dźwigających ciężary. Te ostatnie miały akurat obóz w Spale. Rano zjadały śniadanie, potem szły na półtoragodzinny trening, potem wracały do pokoju pospać. Obiad, trening, drzemka. Kolacja i sen. Tak w kółko. Przypomniał mi się ten schemat dziś po porannym treningu z biegającym szefem. Zrobiliśmy 20 km w Lesie Kabackim, w średnim tempie 5:00 na kilometr w dodatku przyspieszając na ostatnich trzech kilometrach. Fajny, dobry trening. Po 5 km dołączył do nas wąsaty pan po sześćdziesiątce, zagaił, że chciałby czegoś posłuchać o bieganiu, po czym… zaczął przez 20 minut opowiadać o swoich treningach na hali, o oznakowanych trasach koło domu w Łodzi wymierzonych precyzyjnie na rowerze, o tym, jak węgierski długodystansowiec pobił rekord świata na 5 km dzień po ciężkim treningu i jakie wnioski z tego wyciągnąć przed maratonem. Dziesiątka przeleciała jak z bicza strzelił. A druga to już było z górki. Jak człowiek pobiega trochę dłuższych treningów, to nie zauważa minut, kilometrów, wpada w trans. W tym transie przejechałem przez miasto na konferencję prasową z dziedziny sportu, po której pobiegałem chwilę służbowo ze znanym dziennikarzem telewizyjnym. Efekt w piątkowej "Gazecie Stołecznej", a migawka ze wspólnego biegania była dziś w telewizyjnych "Wiadomościach". Potem przyjechałem do domu, napisałem jedną relację z konferencji, drugą z biegania. I padłem. Moja Sportowa Żona jak w tradycyjnej rodzinie upichciła obiad, makaron z najlepszym sosem na świecie, zjadłem i wykorzystałem, że w tradycyjnym modelu oczywiste jest, że ona idzie po dziecko do przedszkola. A sam walnąłem się na łóżko, włączyłem TVN 24 i po kilku minutach obudził mnie głos Romana Giertycha. W moim wieku taka drzemka regeneracyjna jest chyba wręcz wskazana. Rzeczywiście postawiła mnie na nogi. Wzięliśmy z MSŻ rakietki do badmintona, rozstawiliśmy siatkę na podwórku, a córka przedszkolak urządzała wtedy wyścigi przedszkolaków na rowerkach. Pierwszy mecz z MSŻ wygrałem 2:1 w setach, ale rewanżowy przegrałem 0:2 czyli ona dziś była górą. Więc się obraziłem. Na badmintona. Wieczorem były jeszcze grzbiety. To nic szczególnego, ale piszę, że nie zaniedbałem tej małej serii (trzy razy po 30-40 sekund dźwiganie grzbietu przeplecione dwoma seriami po 20 brzuszków). Miałem dziś jeszcze ochotę na "Części intymne". Nie wiem, czy znacie ten film, chciałem go pokazać MSŻ i przypomnieć sobie, bo ja słabą pamięć mam. Ale w wypożyczalni nie mają. Więc dobranoc.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.