Na maratonie, a ściślej na ostatnich kilometrach, człowiek spotyka się bardzo blisko z sobą samym.
Ile to już razy czytaliście takie historie, o stawaniu na starcie, spokojnym biegu na początku, piciu na trasie, hamowaniu ambicji do połowy, a potem tej słynnej maratońskiej loterii: na ile efektywnie włączy się mechanizm spalania tłuszczu. W matematycznym skrócie mój maraton w Poznaniu wygląda tak: 70 (103, 95, 83), 2:57:11, -1:30. Siedemdziesiąte miejsce (w pierwszym komunikacie było bardziej perwersyjnie 69, ale niech im będzie). Na dziesiątym km 103, na półmetku 95, na trzydziestym 83 – czyli cały czas nadrabiałem, zyskiwałem, wyprzedzałem. Czas poniżej trzech godzin (czyli jedno założenie wykonane). Ale jednak druga połówka wolniejsza od pierwszej (o półtorej minuty), wprawdzie niewiele (w Warszawie straciłem trzy minuty), ale jednak gorzej.
Oceniam sobie ten maraton na dostateczny z plusem.
A swoim podopiecznym na buźkę z uśmiechem. Taką, jakie stawia pani w pierwszej klasie, kiedy nie obowiązuje jeszcze skala ocen. Ósemka zjechała do Poznania w sobotę, spotkaliśmy się na "odprawie", trochę żartów, sporo nerwów. Powtarzanie, że trzeba pić, pić, pić (co i tak wszyscy już od rana robili) i że nie wolno na trasie zacząć zbyt szybko (a większość i tak zaczęła). Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, jak poszło Ósemce, to odsyłam na www.pbmaraton.blox.pl – w matematycznym skrócie 100. Sto procent planu wykonane, wszyscy dotarli do mety maratonu, chociaż jeszcze trzy miesiące temu postukaliby się w czoło, gdyby ktoś im powiedział, że na jesieni zostaną maratończykami. Zostali.
No dobra, nie powstrzymam się i wspomnę o Bogdanie, który miał z wytrenowania zagwarantowane złamanie 3:30, gdyby wystartował w tempie 5:00, a nie 4:07 (przez dwa pierwsze kilometry). Andrzeju, który złamałby 4 godziny, gdyby nie zaczął po 4:50 na kilometr, a tak wyszło na mecie 4:06. Podobnie Magda (4:16), która wczoraj zrobiła życiówkę na 10 km, niestety na pierwszej dziesiątce, nie na ostatniej. Na przedostatniej prostej przeszyła ją sprintem Alena (od półmetka wyprzedziła z 500 osób) i wyszło 4:12. Potem Przemek, który zawsze wykonywał wyznaczone zadanie z poznańską starannością (coś koło 4:30). I Joanna, która nawet na chwilę nie przeszła w marsz, sunęła z determinacją, jakiej nigdy w życiu jeszcze nie widziałem – i złamała pięć godzin (4:54). Wreszcie Ola, świeżo po dwutygodniowej chorobie i nękany kontuzjami achillesów i kolan Grzegorz, oboje w limicie czasu.
Miałem o tym nie pisać, ale nie dałem rady, bo strasznie żyłem tym startem Ósemki, jak sternik. Właściwie do tego stopnia, że zapomniałem o samym maratonie. Dopiero, kiedy szliśmy na start, przybijając piątki z Robertem Korzeniowskim (2:51) zdałem sobie sprawę z tego, że medialne wydarzenie to jedno, ale jest jeszcze druga rzecz: że za chwilę będę się musiał strasznie zmęczyć.
Po biegu mocno bolały mnie nogi, rzeczywiście wycisnąłem z nich wszystko, co się dało. Nie doznałem na trasie ściany, ale pod koniec czułem już powiew pustki. Wewnętrznej pustki. Czułem, że spiżarnia jest opróżniona, że widać dno, ściany, że mogę spojrzeć w głąb siebie i siebie samego zobaczyć. Nie wiem, czy umiem to teraz jasno napisać, ale jeszcze w pociągu relacji Poznań-Warszawa miałem to poczucie, że na maratonie człowiek bardzo głęboko spotyka się z sobą samym.
Chyba dotarłem już do czterdziestego kilometra tego bloga. Zakończę, że dziś rano było pół godziny łagodnego biegania na rozruszanie, tempo najszybszego kilometra 5:10. I do następnego spotkania.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.