Prawie wywinąłem orła w Dolinie Kościeliskiej. Dało mi to dużo do myślenia. Pół piątku rozmawiałem z góralami – bacami oraz urzędnikami, ale tak czy inaczej góralami z ciała i krwi – o oscypku. O 15.50 dotarłem do wlotu Doliny Kościeliskiej, wcześniej na stacji benzynowej przebrałem się w dres. Ruszyłem na godzinne bieganie w pierwszym zakresie. W pięknych okolicznościach przyrody – trochę śniegu, bór dokoła, surowe skały, hej orły, sokoły. Wracałem razem z ostatnimi turystami raczej po ciemku. Wdepnąłem w jakiś dołek i poleciałem twarzą do przodu. Odruchowo zatrzepotałem rękoma, zrobiłem mocny wymach do tyłu i uratowałem się prze upadkiem. Przez następne 10 minut zastanawiałem się na fizyką i fizjologią społeczną tego zdarzenia. Fizyka jest prosta: szarpnięciem mięśni rąk podniosłem środek ciężkości swojego ciała tak, że znalazł się on ponad stopami i odzyskałem równowagę. A fizjologia społeczna? Miałem okazję spędzić ostatnie dwa dni z półrocznym bobasem. Jak to jest, że dziecko tak się rozwija, dźwiga główkę, chce siadać, potem chodzić, coraz mocniej, pewniej, zręczniej – aż do 15, 20, 25 roku życia. A potem większość z nas zaczyna tę zręczność ciała tracić. I większość społeczeństwa wywinęłaby tego orła do końca. Upadłaby na twarz. Wczoraj pisałem, że sport to radość, a niekoniecznie zdrowie (mając na myśli kwestie przeziębieniowe). Ale zdrowie – w sensie sprawności fizycznej mimo późnego wieku – to radość podwójna. Kiedy dobiegałem do samochodu sportowej radości było mi trochę mało. Zrobiłem trzy przyspieszenia po 40 kroków, na czas nie dało się ich mierzyć, bo zapadła już ciemność. To na przetrzeźwienie mięśni przed niedzielnym startem.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.