Dotknąłem legendy. Przy kolacji trzęsły mi się ręce. Legenda to hala sportowa przy ul. Siennickiej. Podaję ulicę nie dlatego, żeby to komuś coś miało powiedzieć, bo pewnie 90 proc. Warszawiaków nie ma pojęcia gdzie to jest nie mówiąc już o mieszkańcach np. Rabki Zdrój. Tylko dlatego, że to hasło wbiło mi się w mózg: Siennicka, wpadnij na Siennicką, do zobaczenia na Siennickiej itp. Siennicka, godzina 19.00. Przechodzę koło boiska piłkarskiego na hali, mijam siłownię, kort badmintonowy (poznałem po rozmiarach i charakterystycznych liniach serwu krótkiego i długiego) i docieram do bieżni. Czerwona, śliczna, odremontowana. Z dwadzieścioro biegaczy ćwiczy skłony, wymachy, krążenia. Wiecie, że można krążyć zgiętą w kolanie nogą? Od przedszkola nie przyszło mi to do głowy. Potem zabawa na płotkach. Panowie 86 cm, kobiety 73 o ile dobrze zapamiętałem liczby. Najpierw biegniemy wzdłuż płotków, a nad nimi przenosimy tylko nogę zakroczną. Potem tylko atakującą. A na koniec pokonujemy płotki środkiem, obie nogi trzeba przerzucić przez te 86 cm. Czuję jak się robię luźny w kroku. Że mi się wydłużają nogi. Że każdy krok mam już dłuższy o 0,86 cm. Gdyby tak było rzeczywiście w przełożeniu na maraton dałoby to minutę zysku. Potem przebieżki i skipy czyli coś w rodzaju Ministerstwa Dziwnych Kroków. Noga wystrzela do przodu, kolano pod brodę, pięty do pupy i obijanie kostkami o uszy. Ten ostatni krok wymyśliłem, ale niewiele brakowało, żebyśmy i w ten sposób biegali. Ta część trwała za 45 minut. Niby można to robić samemu w lesie. Ale przepraszam bardzo, ja jestem się w stanie zmusić do 12 minut treningu siłowego, a nie 45. Dziś miałem ochotę zrobić moje ćwiczenia siłowe na porannym bieganiu – półtorej godziny w Lesie Kabackim – ale na szczęście przypomniało mi się, co mnie czeka wieczorem (Siennicka), więc odpuściłem rano siłę. A najgorsze dopiero było przed nami. Wziąć piłki lekarskie, dobrać się w pary i rzucać do siebie. Zza głowy, sprzed klaty, w trakcie pajacyków, z przysiadu. Potem leżąc na materacy, z pozycji scyzoryka, w scyzoryku z boku. Albo rzucać piłkę za głowę do partnera, który siedzi na naszych łydkach. Tej pozycji niestety nie wymyśliłem, to się działo naprawdę, przez długie męczące 40 minut. Kiedy na koniec zrobiliśmy po cztery kilkudziesięciometrowe sprinterskie przebieżki, to była to sama przyjemność. Poczułem się, jakbym pierwszy raz w życiu naprawdę trenował, w odróżnieniu od biegania sobie dla przyjemności. Przy kolacji nogi trzęsły mi się ze zmęczenia, ręce z emocji, a żołądek z podniecenia. Ciekawe co będzie jutro. I gdzie są teraz pająki (bo chyba jednak nie na nartach). Ale to inna bajka.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.