Dwa dni biegania, dwa spotkania i sporo materiału do myślenia. Czasem człowiek nie spotka na bieganiu nikogo ani niczego, nawet żywszej myśli. Styka się tylko z własną fizycznością, popada w stan medytacji mięśniowej. A potem, kiedy chce się to opisać, to wychodzi taki gniot jak w niedzielę. Chociaż potrafią z tego wyrosnąć twórcze interpretacje "co się księdzu powiedziało w happeningu, chociaż może wcale nie miał tego na myśli" (patrz wczorajsze komentarze). Ale dziś mam nadmiar bogactwa do opisania. We wtorek zajechałem do krainy dzieciństwa, na Bielany (po drugiej stronie Warszawy) załatwić formalności związane z wykupieniem mieszkania ojca. I tam pobiegałem po Lasku Bielańskim, godzina treningu. Najpierw 10 minut spokojnego biegu (kilometr w około 5:40, tętno zapewne około 140 czyli jakieś 75 proc. tętna maksymalnego). Potem sześć porządnych serii skipów (kolanka pod brodę, pięty do pupy, jedzie rowerek na spacerek – to odpowiednio skipy A, C i B – oraz wieloskoki), co zajęło mi prawie 20 minut. Kwadrans biegania (równie spokojnego), sześć krótkich podbiegów i dobieg do samochodu. Przy kultowym szlabanie przy Podleśnej – rozciąganie. Zajechałem pod Urząd z dowodem ojca (udało mi się ubłagać urzędniczkę, żebym nie musiał ciągnąć ojca, który po udarze mózgu ma problemy z chodzeniem i ogólną sprawnością). Wysiadam, a tam Mietek K., kultowa postać bielańskiego biegania, w latach 50 reprezentant Polski. Facet trzy lata młodszy od mojego ojca właśnie wracał z treningu. Kurczę, jak to jest, że jednych na starość przydusi choroba, a inni mogą fruwać jak ptaki. Zwłaszcza, że mój ojciec żył tak zdrowo, bez picia, palenia, z codziennymi spacerami po lesie. Podzieliłem się tym smutkiem z Moją Sportową Żoną. I to ona, znana na Ursynowie perfekcjonistka, zwróciła mi uwagę na to, że ojciec zaniedbał jeden szczegół – nadciśnienie. Gdyby parę lata temu zaczął brać lekarstwa, to dziś nie musiałby łykać baterii leków i miałby pełnię władzy w nogach i umyśle. Trzeba pilnować każdego szczegółu. I tu wracamy do biegania. Mietek K. udzielił mi paru rad treningowych. Żeby czasem odpuścić trening, jeśli nogi nie niosą. Ale wyjść, zmobilizować się – i najwyżej wrócić do domu. Żeby w lipcu nie odstawiać całkiem biegania, tylko odpocząć od szybkich treningów, bez zarzucania nawet na tydzień długich wybiegań. Efekt na jesieni murowany. O ile – zaznaczył Mietek K. – ma się dobrze przepracowaną zimę. Tu przechodzimy do poniedziałkowego spotkania. Półtorej godziny w pierwszym zakresie (tempo między 5:00 a 5:30, tętno 140-150) po Lesie Kabackim. Na koniec sześć lekkich przyspieszeń po minucie (z minutowymi przerwami w truchcie). Ale jeszcze wcześniej spotkałem Mel z Kabat, wracała z podbiegów. To dobrze, bo podbiegi to siła, a siła to podstawa. A raczej pół podstawy. Przebiegliśmy razem ze dwa kilometry i pogawędziliśmy o półmaratonach, maratonach, ultramaratonach. Nie miałem odwagi powiedzieć Mel, że dobre bieganie (nie mówię tylko o życiówkach, ale o mocnych, dających satysfakcję biegach) zwłaszcza na bardzo długich dystansach bez porządnej bazy zimowej to mrzonki. Że człowiek musi wytupać te dziesiątki kilometrów po zmarzniętej ziemi, żeby wiosną rozkwitnąć. Nie miałem odwagi powiedzieć tego Mel, bo na jesieni robiliśmy eksperyment, iż doradzałem Mel w treningach pod życiówkę na 10 km, Mel orała jak zwierzę, a w efekcie w dwóch ważnych biegach pobiegła słabo, za to w trzecim, sprawdzianie między tamtymi dwoma, niechcący omal nie zrobiła życiówki. Przy pewnym zaawansowaniu urwanie każdej minuty wymaga kombinowania, w którym istotny jest każdy szczegół. Tak jak to mówił Mietek K., tak jak mówiła MSŻ. Ale to są dylematy przed którymi staje człowiek po kilku latach biegania, kiedy wyniki przestają się poprawiać same z siebie. Wcześniej można się poprawiać, progresja będzie szybsza. Ale można też powiedzieć człowiekowi: rzuć swoje łoże i biegaj. I efekty – w kilogramach, w minutach, w samopoczuciu – też będą. Zakończyć chciałem jeszcze jednym spotkaniem, ze wspomnieniami. Urząd na Bielanach mieści się w budynku, w którym dwadzieścia lat temu był żłobek, stamtąd odbierałem nie raz syna wiecznego licealistę, kiedy jeszcze nie był nawet przedszkolakiem. A ja wtedy myślałem, że z mojego licealnego biegania już wyrosłem i nigdy w życiu nie będę się tak wygłupiać.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.