żelazo – 30 października 2008

Lepiej się czuję po setce niż po maratonie. Naprawdę.

W poniedziałek jak tylko wyrzuciłem na blogu wszystkie emocje po Kaliszu (miasto, nie mylić z politykiem SLD) poszedłem na roztruchtanie. Nie starczyło mi czasu na minimalne pół godziny (bo córka licealistka szła do szkoły na 9:55, potem odwiedziny u ojca i o 11.15 zebranie, skomplikowana logistyka) – poruszałem się 20 minut, zakończyłem trzema przebieżkami. U ojca w trakcie jego monologu o Bydgoszczy się nieźle porozciągałem. I na zebraniu byłem jak nowo narodzony.

Czyli w skrócie: żeby odzyskać sprawność nóg po ciężkim biegu nie trzeba koniecznie podwozić córki do szkoły albo odwiedzać ojca, ale należy potruchtać i mocno się rozciągnąć.

I co teraz? Jaki cel w życiu? Najbliższy to Bieg Niepodległości 10 kilometrów, 11 listopada. Tylko mam dylemat: a. pobiec szybko, b. pobiec z Kamilem na złamanie 40 minut, c. w ogóle nie biec, tylko pojechać od czwartego kilometra (za zbiegiem z Belwederskiej) na rolkach z Moją Sportową Żoną. Próbowałem się z nią w poniedziałek naradzić, ale dostałem ochrzan, żebym jej nie obarczał decyzją itp.

We wtorek chciałem sobie odpocząć od biegania, regeneracja się organizmowi należy. Ale dzień był taki ładny, trochę mnie nosiło. Umówiliśmy się więc z MSŻ na obiad w gazecie, ona dojechała samochodem (razem wróciliśmy) – a ja rano pojechałem do pracy na rolkach. W międzyczasie nastąpiła u MSŻ cudowna acz oczekiwana przemiana hormonalna i przedyskutowaliśmy ponownie kwestię Biegu Niepodległości. Mam biec i to szybko, więc sorry Kamil.

W środę chciałem potrenować jakieś interwały, ale w środku nocy zaczęło mnie męczyć zatrucie żołądkowe. To jest fatalna rzecz, nie wiem, czy pamiętacie. Nic człowiekowi wielkiego nie jest, żadnej wielkiej gorączki, rzężącego kaszlu, czegokolwiek co by usprawiedliwiało niemoc. A siły ma się tyle, co na 150 kilometrze maratonu.

Musiałem się dowlec do gazety na ważne spotkanie biegowe na temat przyszłorocznej akcji (zapewniam przy okazji: będzie Polska Biega 2009), przy okazji dostałem dwa dni zwolnienia od lekarza zakładowego. Pozostałą część dnia przedrzemałem, noc przespałem. I wstałem jak nowo narodzony.

Nie jestem dziś do końca zdrowy, po południu się jeszcze pokładałem. Ale rano wreszcie było porządne bieganie. Dwa razy wymierzone 3 km w Lesie Kabackim z trzyminutową przerwą w truchcie. Pierwszy odcinek w 12:22, drugi w 12:05. Słabo?

Zdziwiła mnie ta regeneracja. Czuję się trochę jak człowiek z żelaza. Z jednej strony pobolewają mnie achillesy. Jak MSŻ przekładała mnie półżywego na łóżku i chciała dźwignąć nogę za ścięgno Achillesa – to zaraz ożyłem. Czyli jestem zmęczony intensywnym sezonem. Ale z drugiej czuję się jak maszyna do biegania. Dobry maraton, dobry maraton, życiówkowa setka. A w perspektywie dziesiątka.

Nie obraziłbym się, gdyby odpryskiem maratońskich BPS-ów miał być na koniec dobry bieg na dychę. Trzeba kuć żelazo, póki listopad. 

Updated: 13 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.