Sobotnie bieganie zapamiętam. Górskie widoki, bułgarska TIR-ówka, lekkie zawieruszenie i kompletne odwodnienie.
W piątek i w niedziele nie biegałem. Bo jak się ma prawie tyle lat co maraton kilometrów, to trzeba pamiętać tez o dniach na regeneracje. Pisze o tym do znudzenia, ale chciałbym, żeby wam się wryło w głowę. Wziąłem sobie na wakacje parę numerów Biegania, tam tez piszą, ze regeneracja jest ważnym elementem planu treningowego.
Za to w sobotę była biegowa bajka. Postanowiłem wrócić w góry, tyle ze mądrzej po szosie. Droga zaczęła sie szybko wspinać (według znaków drogowych 8 proc. przewyższenia, to naprawdę sporo). Zrobiła się niestety wąska jak zakopianka pod Luboniem Wielkim, prawie bez pobocza, a tu TIR-y, autobusy, mnóstwo samochodów na bułgarskich rejestracjach. Pisałem już, ze Bułgarzy maja odruch bezwarunkowy, kiedy widza człowieka na jezdni? Dodają gazu. No bo sam sobie człowiek winien.
Po pół godzinie biegu spotkałem przy drodze dziewczynę, naprawdę myślałem w pierwszej chwili, ze sprzedaje borówki. Zamachała. Odmachałem, bo kulturalny jestem. Wtedy ona prostym międzynarodowym gestem złożyła mi obsceniczna propozycje, na co uprzejmie podziękowałem. A kiedy ponowiła, pokazałem na obrączkę na palcu, co uszanowała. Jak nie żółw to TIR-owka.
Dobiegłem szosa na jakieś szczyty, tam udało mi się znaleźć polna drogę zbiegającą w dolinę. Nie rozumiem tych bułgarskich ścieżek. Oczywiście nie doszła nigdzie, zagubiła się po kwadransie w chaszczach. Przyjrzałem sie przy okazji drzewom porastającym góry – to jakieś karłowate dęby.
Pokrążyłem więc kolejne pół godziny po górkach, musiałem wrócić do zakopianki i ruszyć w dol. I wtedy mnie dopadło odwodnienie. Takie jak pod koniec maratonu. Ogranicznik prędkości. Ostatnie 20 minut przebiegłem wizualizując sobie wszelkie napoje świata. Naprawdę nierozsądnie jest biegać bez picia.
Ale nie jestem w stanie zmusić się do brania ze sobą butelki. Dlatego dziś napiłem się bardzo mocno rano (a właściwie cały czas staram się dużo pić). I ruszyłem znów szosa do sąsiedniej wioski, Koszaricy, 6 km od Słonecznego Brzegu. Ale slums. Tak gdzie nie zapuszczają się licencjonowani turyści, domki robią się zwykle jak na polskiej wsi, potem jak na biednej polskiej wsi, a potem szczyt obskurności. Nieotynkowane prostopadłościany z pustaków, pod tarasem wszystkie śmieci świata, a w "ogródku" przyczepa campingowa zamieszkana.
To niby oczywiście, ze tak jest. Ale kiedy zobaczyłem to na własne oczy i to tak blisko, pól godziny biegu od słonecznego raju, to mnie jednak zdziwiło.
Trening miał być półtoragodzinny, ale wydłużył się do dwóch godzin, bo mnie zaniosło w lasek porośnięty na brzegu trzymetrowymi trzcinami wzdłuż wyschniętego koryta rzeki. Za laskiem znalazłem osobliwe cmentarzysko – gruzy wszystkich tych domków, które stały pewnie wzdłuż morza w epoce przed hotelami.
Biegacz zwiedzi więcej.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.