Dochodzi dziewiąta, właśnie przestało padać, z wszechogarniającej chmury wyłaniają się kolejni biegacze, organizatorzy przesuwają start na 9.10. Dodatkowe kilka minut, żeby przybić piątkę ze znajomymi i podopiecznymi, a trochę ich w Łodzi biegnie. A potem jestem już na trzy godziny sam na sam ze sobą.
Klęskę zapowiedziałem wcześniej, jestem z nią pogodzony. Marzenia o życiówce zostawiłem w Puszczy Kampinoskiej, w Lesie Kabackim, w pamięci USB. Ruszam z luzem i z pulsometrem, i patrzę, co będzie. Wychodzą kilometry między 4:02 a 4:10 przy tętnie 165. Dużo tu będzie dziś liczb, bo to bardzo matematyczny epos rycerski, a chodzi w nim o magiczną siódemkę, ale o tym później.
Uściślam plan – biec dalej z tym luzem, a od połowy przyspieszyć i dobiec w około 2:55. Przeliczam tempo, kontroluję tętno, jestem tylko z liczbami. Łódź to jednak mały jak na obecne standardy maraton, tysiąc osób, koło 50. miejsca oznacza to samotność. Przed półmetkiem dochodzi mnie kilkuosobowa grupka, za półmetkiem zjadam żel, delikatnie kontruję i płacę za to już na 28. kilometrze. Tempo spada do 4:15 i lepiej nie będzie.
4:15 to znaczy, że nie tylko trzeba pożegnać się z marzeniami o szybszej drugiej połówce. 4:15 to jest tempo na 3:00:00. A to dla mnie minimum zadowolenia, nie ucieszy mnie maraton (na wynik) bez złamanej trójki.
I tu, jak w najbanalniejszym ze sloganów, po trzydziestce zaczyna się maraton. Zaczyna się, jak u Hitchcocka – gdzieś koło 32.-33. kilometra, kiedy zjadam drugi żel niespodziewanie wyprzedza mnie facet z balonikiem 3:00:00. A z nim piętnastoosobowa grupka. Przypominają mi się podobne sytuacje kiedyś w Krakowie, w Poznaniu, kiedy taki czołg mnie rozjechał. Na punkcie kontrolnym. Ale teraz mogę walczyć, żel wciągnięty, popite wodą na punkcie i próbuję gonić. Grupka nie odchodzi, to już sukces. Na krótko, po dwóch kilometrach zaczyna się oddalać.
Mam w oczach smutek tropików. Mam przerażenie. Nie mam siły przyspieszać, na szczęście jest jeszcze matematyka. Na 35. kilometrze przeliczam, ile minut do mety, w jakim tempie muszę biec, żeby dobiec. Eureka – baloniki jadą dużo za szybko. Wystarczy mi nawet robienie teraz kilometrów w 4:20. W 4:30 – nie wystarczy. W 4:25 – nie wiem.
Samotność maratończyka ze wzrokiem wbitym w wesoły autobus przed tobą. Później zobaczę w międzyczasach, że spadłem na 70. miejsce. Ale nie umarłem. Chociaż mnie pogrzebali, przytupali, to ciągle żyję, jak Lizbeth Sallander w drugiej części Millenium.
To mój średni maraton, pewnie z dziesiąty wynik w życiu, może nawet gorszy. Ale przeżyć zmartwychwstanie na trasie zdarzyło mi się w takim stopniu pierwszy, no może drugi raz.
Chyba na 36. kilometrze jest nawrót. I dopiero teraz robi się trudno. Było już tak pięknie, ciułałem sekundy nadróbki, już muzyka robiła się taka, jak przed happy endem, a teraz jeden podmuch wiatru, wszystko rozwala. Ciągły podmuch prosto w twarz, bo wcześniej biegliśmy z wiatrem. 4:27, 4:35. Liczę, liczę, przeliczam, końcowe 195 m, na które sobie zostawiałem minutę, oceniam teraz n 45 sekund i w kreatywny sposób odzyskuję 15 sekund nadziei. Docieram do granicy żebractwa, kiedy przypominam sobie 5 sekund zapasu czasu netto nad czasem brutto. 4:28. Paweł, tak ma napisane na koszulce, mówi, że jak utrzymamy to tempo, to złamiemy. Odpowiadam, że wiem, biegnę z nim pół kilometra, ale potem on odjeżdża. Doganiam dwóch gości, których goniłem przez ostatnie pół godziny, ale kiedy ich dopadam, jeden już zostaje z tyłu na potępienie i niezłamanie, z drugim ciągniemy do przodu, potem ja mu odjeżdżam. Wyprzedzam chyba kogoś jeszcze, nie jestem pewien.
Jeśli utrzymam tempo, wygrywam. Wygrywam więcej radości niż gdybym dobiegł na spokojne 2:56 albo 2:57. Wygrywam drugie życie maratończyka.
Ostatni kilometr to już zbieg do Areny. Jest trochę z górki, a przede wszystkim schodzimy wreszcie z linii wiatru. 4:15. Na ostatnie dwieście metrów wbiegam z zapasem, ale mam w sobie tyle energii, że wrzeszczę do faceta przede mną: „Uciekaj, uciekaj!”. Chcę go zdopingować do walki, żeby też złamał trójkę, bo mam w sobie tyle Mocy, że czuję potrzebę dzielenia się nią ze światem. Chcę też go zdopingować do mocnego biegu, żebyśmy mogli powalczyć ze sobą na czerwonym dywanie. Bo w Łodzi finiszuje się po czerwonym dywanie.
Przed metą pierwszy raz w życiu podnoszę ręce do góry, jak Szurkowski na finiszu Wyścigu Pokoju. Dwie godziny pięćdziesiąt dziewięć minut trzydzieści cztery sekundy.
Magiczna siódemka to miejsce poprawione w końcówce – z 70. na 63. To jeszcze żaden wyczyn, wśród podopiecznych, którzy wpadają jeden po drugim z życiówkami, są tacy, którzy poprawili się o kilkadziesiąt pozycji. Moja magia jest w zmartwychwstaniu. W powolnym spadku z 50. miejsca na początku do 70. w momencie, kiedy maraton się zaczynał po trzydziestce. I wtedy wygrałem, naprawdę dokładnie z własną słabością. Wojtek kontra jego słabość 1:0. Zwycięstwo, i to się liczy.
Koniec części pierwszej.
Staję potem za metą korzystając z immunitetu dziennikarza i patrzę na wbiegających bankowców. Najpierw Przemek, który rok temu nie przebiegłby więcej niż godzinę, a teraz debiutuje w 3:28. Za nim Mirek w 3:30 niestety z małym haczykiem, poprawił się prawie o kwadrans. Potem Jarek, zły, bo złamanie i nowa życiówka 3:30 uciekły mu na ostatnich kilometrach, musimy to rozgryźć. Adam z Pawłem, tuż od złamania trójki. Robert w 4:25 z nową życiówką i tuż za nim Alina, prawie 20 minut poprawy.
Między nimi podopieczna Joasia, łamie czwórkę z małą życiówką. Wcześniej Johnson z „trójkowym” wynikiem i życiówką. Na koniec dobiega Dziki w roli zająca na 5:15. Wracamy razem samochodem i Dziki przed Jankami pyta retorycznie, ile można rozmawiać o bieganiu. O bieganiu można rozmawiać do Łodzi i z powrotem.
Dzwoni jeszcze Dębno. Zbyszek, poprawia się o kwadrans, łamie czwórkę o 9 minut, ale ma niedosyt, bo był przygotowany na 3:44. Tomik po najbardziej heroicznej walce weekendu, pierwszy raz łamie 4 godziny. Podopieczny Bartek przeskakuje kolejne ligi, 3:16. To 50 minut lepiej niż rok temu w Pradze.
Esemesuje Paryż, Rotterdam. Tomasz L. z popularnego programu telewizyjnego donosi, że poprawił się z 3:47 na 3:40 robiąc plan, który mu napisałem pod ubiegłoroczną Warszawę. Bomba z opóźnionym zapłonem.
Jest trochę porażek i niedosytów. Jest mnóstwo emocji.
Koniec części drugiej.
Wiem, co zmienię w treningach pod Warszawę. Koniec z człapaniem, wolne tempo, easy run to dla mnie 5:00, skończą się więc treningi po 6:30. Nie dam rady biec dwóch godzin po 5:00? To na razie będę biegał półtorej. Ale w tempie biegania, a nie człapania.
I koniec z bieganiem. Za 9 godzin w eleganckim ubraniu dobranym przez Moją Sportową Żonę wystąpię w roli pisarza. W warszawskiej księgarnio-kawiarni Wrzenie Świata (Gałczyńskiego 7, na tyłach Nowego Światu) w poniedziałek o 19.00 mam wieczór autorski jako syn „Ojca.prl”.
Nie wiem, jak się przestawię na to emocjonalnie do wieczora. Na razie wszystko we mnie biega.
Koniec części trzeciej i ostatniej.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.