Jak napisać fajny odcinek o najdziwniejszym biegu w jakim brałem udział, kiedy w głowie siedzi człowiekowi ten gwałt w Lesie Kabackim.
Internet twierdzi, że w Polsce co roku zgłaszanych jest 1800 gwałtów. Średnio 5-6 dziennie. W ostatni piątek zostało zgwałconych prawdopodobnie 5-6 kobiet. Więc wielu potraktuje gwałt na Kabatach vonnegutowskim „zdarza się”.
Wiem, że racjonalnie tak to wygląda. Ale emocje mam inne. Pewnie dlatego, że to mój las, moje bieganie.
Do piątku opowieść o bieganiu była jak bajka. Ludzie odzyskują sprawność, endorfiny dają im szczęście, a zrzucone kilogramy przywracają zdrowie. Biega coraz więcej kobiet – super, koniec z przykuciem do kuchni i ściery, kobiety mają prawo na równi z mężczyznami realizować swoje pasje. Zdarza się czasem coś takiego jak wybuch bomby na bostońskim maratonie, ale to historia daleka. Teraz ta bomba wybuchła tu, nieopodal, w lesie, który znacie z długich wybiegań albo z moich opowiadań czy zdjęć. Tak pięć lat temu finiszowaliśmy na kabackich zawodach z Bogdanem B. i Szymonem D.
Byłem tam w piątek, może kilometr, może kilka kilometrów, a może kilkaset metrów od miejsca gwałtu. Skończyłem trening po 19., więc naprawdę byłem gdzieś blisko nie wiedząc, co się dzieje. Robiłem trzygodzinne wybieganie, wyszło jakieś 34-35 km, nie wiem dokładnie, bo nie naładowałem Garmina, więc miałem włączony tylko pulsometr. Zaczęliśmy z Moją Sportową Żoną na rowerze, potem odprowadziłem ją na soczek na Kabaty i wróciłem do lasu. Żeby orientować się w tempie biegu biegałem po kabackiej żółtej trasie z oznaczonymi kilometrami. Ostatnią dziesiątkę przebiegłem na zasadzie spontanicznego BNP, jak mawia Kamil d. Tokowy. Czyli każdy kilometr ciut szybciej – zacząłem od 5:40, a skończyłem na 4:04. Kończyłem około 19.20, pokręciłem się jeszcze po ścieżkach i pobiegłem do domu powoli, ale z czterema żywymi przebieżkami na koniec.
W czasie treningu byłem zachwycony swoim przyspieszeniem, ale jeszcze bardziej liczbą biegaczy w lesie. Tłumy. W 2008 r. zapisywałem tu czasem liczby, które wtedy wydawały mi się wielkie – 6, 7 spotkanych biegaczy. Teraz było ich „mnóstwo bardzo wiele”, już nie liczba, tylko ilość. Piękna, bajeczna satysfakcja. Tylko ten jeden gwałt człowiekowi w głowie siedzi. Może tę biegaczkę mijałem godzinę, pół godziny, kwadrans wcześniej.
Biegnijmy dalej.
W sobotę zrobiłem trening z samego rana. To był błąd, bo po piątkowej trzydziestce z hakiem byłem wypłukany z zasobów energetycznych, ciągle odwodniony (chociaż piłem na treningu). Nie miałem mocy, żeby utrzymywać odpowiednie tempa – progowe, interwałowe. Ale chciałem zrobić trening, żeby spokojnie poweekendować z rodziną. Postanowiliśmy wybrać się nad Świder.
Dla mnie to Rzeka Dzieciństwa, jak napisał Bogdan Loebl a zaśpiewał Tadeusz Nalepa. Nad Świdrem byłem na koloniach po ósmej klasie, tam wygrałem na koniec zawody w biegu na 60 m, tam z lapety na boisku zamieniłem się w szybkiego piłkarza, który daje radę. Zapamiętałem Świder kamienisty, ale teraz trafiliśmy nad inną plażę, piaszczystą, trawiastą i przyjazną.
Dowiedziałem się z FBooka, że będzie wtedy rozgrywany I Bieg Środkiem Świdra, ale naprawdę ani przez chwilę nie myślałem, żeby w takie bzdury wchodzić. Kim niby jestem, żeby biegać po wodzie?
Na start namówiła mnie Moja Sportowa Żona. Dojechali też Chłopaś z rodziną, więc ja z kolei namówiłem Chłopasia.
Start. Chłopaś pierwszy z lewej w różowej koszulce, ja z napisem na plecach w koszulce adidasa. Bieg miał 1800 m, najpierw 900 z prądem, potem 900 pod prąd. W wodzie do pół łydki dawało się nawet biec, choć nieco siłowo. W wodzie do kolan opór przekraczał granice możliwości biegu (ale się biegło, bo wyścigi). W wodzie do pół uda sensowniej było iść, a i tak było, jak na siłowni.
Wystartowało nas 23 osoby (za rok będzie co najmniej setka i ludzie będą się zabijać o miejsca). Przyznam się: liczyłem na dobre miejsce, marzyło mi się podium. A po starcie zostałem w 3/4 stawki. Po 300 m odwróciłem się do Chłopasia, że to jakaś masakra. Jak bieg przeciwko całemu światu, przeciw wszystkim huraganom i jeszcze na gumce od majtek przypiętej do linii startu.
Zacząłem nadrabiać, na półmetku byłem siódmy i walczyłem o szóste miejsce. 100 metrów przed metą wyszedłem nawet na szóstą pozycję. Ale potem zaczęła się głębia, taka sama dla wszystkich, ale mi zabrakło chyba siły do jej pokonania. Mój rywal mnie wyprzedził, potem następny, a później rzutem na głębię jeszcze jeden. Dobiegłem dziewiąty. A miarą niesamowitości tego biegu niech będzie, że do szóstego biegacza straciłem – na ostatnich 100 metrach – około 20 sekund.
Wybieg z głębi przed metą. W tle biegacze na płyciźnie, zaraz wpadną w siłową wodę.
Finisz na ostatnich pięciu metrach, bo rywal z 10. miejsca zaczął atakować.
I Chłopaś na finiszu:
Meta. Koniec.
A mam nadzieję, że skurwysyna złapią i osądzą.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.