Nie do końca jeszcze wiem, kim chcę być. To chyba dobrze, bo jak ktoś wie do końca, to chyba już koniec. Można sobie wyryć na płycie nagrobnej i zostawić tylko miejsce na datę śmierci. Ale coraz lepiej wiem, kim nie chcę być.
Po pierwsze nie chcę być triathlonistą. Triathlon budzi mój podziw, to złoty trójkąt wytrzymałości, to renesansowa wszechstronność, to kwintesencja współczesnego sportu. Za każdym triathlonistą musi stać olbrzymi trening, szacun.
Ja się na to wyzwanie nigdy nie porwę, bo nie umiem pływać. Wiem, że tak mówiło wielu Iron Manów, ale ja naprawdę nie umiem pływać – mimo tego, że utrzymuję się na wodzie w stylu przypominającym żabkę. Naprawdę woda mnie spina, woda kryjąca budzi głęboki lęk, a otwarty akwen wyzwala panikę w stanie czystym.
To mnie zwalnia z rozważań, czy gdyby nie problem z pływaniem, to zdecydowałbym się na przygotowania do triathlonu. Czy stać by mnie było na taki wydatek czasowy i energetyczny. Na ile procent swoich możliwości bym się chciał przygotować, żeby stanąć na starcie. Po prostu nie chcę być triathlonistą.
Po drugie nie chcę być ultrasem.
Kiedy pokonywałem ultra-kilometry w Beskidzie Sądeckim (na zdjęciu zbieg z Radziejowej na Wlk. Rohacz, około 51. kilometra), środowisko biegowe, które nie było odcięte od internetu, emocjonowało się felietonem Marty TTT znanej jako Szewczuk: „Ultramaratony są dla cieniasów”. I myślałem dokładnie o tym samym.
(Tak wyglądałem, jak myślałem). 10 lat temu samo bieganie budziło szacunek, a maraton naprawdę robił wrażenie. Gdybym był bajkopisarzem, powiedziałbym, że wystarczyło powiedzieć, że się biega maratony, żeby wyrwać każdą laskę. Ale nie jestem, więc niech to będzie metafora trochę na wyrost: wystarczyło powiedzieć, że się biega maratony, żeby wyrwać każdą laskę.
Teraz już tak nie jest. Biegasz maratony? Ok, fajnie. A jaką masz życiówkę, bo ja zrobiłam w tym roku 3:50?
Ten dialog też niech pozostanie metaforą. Ale jeśli chcesz usłyszeć „szacun”, jak głośno wyznałem na początku odcinka wszystkim triathlonistom, musi być w twoim biegu element jakości. Biegasz poniżej 3 godzin. Biegasz w 3,5 godziny, ale jesteś tak ważnym prezesem, że trudno sobie wyobrazić, jak znajdujesz czas na tak mocny trening. Łamiesz 4 h, ale przy twojej wadze, to świetny wynik. Albo 3:45 po roku biegania. Itd.
Tutaj wyniki są mierzalne, porównywalne. Nawet, jeśli nie cała publiczność w teatrze wie, za co należą się oklaski, to każdy maratończyk wie, że jego rezultat może zostać oceniony. I że banan na twarzy należy się za przezwyciężenie swoich barier także czasowych.
A w ultra, zwłaszcza w górskim ultra? Jest pięknie, jest las, jest czas niezmierzony, jest wolność, ptaków śpiew i lot ponad dolinami. W Krynicy dodatkowo jest mój beskid dziecięcy, są tęsknoty, przez które kiedyś tam wrócę. I pobiegnę to lepiej.
Lepiej? Takie porównania można robić tylko w obrębie jednego biegu. Bo który wynik lepszy? Siedem Dolin w 14 godzin czy Rzeźnik w 11? A może Wawrzyniec na krótszym dystansie w 8? Albo Kotlina Jeleniogórska w tydzień?
Tam gdzie sport, rywalizacja, tam jest też chęć dostawania medali, uśmiechów i kwiatów od odstrzelonej w mini hostessy. Jeśli chcesz się porównywać, licytować na ultra, co możesz zrobić? Wygrać Spartathlon, być najszybszym Polakiem na UTMB. A jeśli nie jesteś w stanie – a większość z nas nie jest – możesz tylko przebijać dystans.
Chociaż czołgałem się przez beskid własnej głupoty, nie nadzwyczajny wysiłek, który sobie zafundowałem, zadziałał jak szczepionka na ultra. Bardziej opowieść sympatycznego Wojtka, z którym biegliśmy razem przed Piwniczną, o naszym wspólnym znajomym – Jacku. Jacek tak się wciągnął w ultra, że właśnie wrócił z Badwater, że biegał 200-kilometrowe ultra w Himalajach, że ma koronę ultra…
Nie chcę. Wojtek, Jacek, biegnijcie tą drogą, ale to nie moja droga. Nie wyobrażam sobie, żebym zaczął myśleć o życiówkach w sensie pokonanych kilometrów. Bo jak siebie przeskoczyć, kiedy przebiegło się 100 km w Krynicy? Może biegiem 24-godzinnym? Albo Kotliną? Albo biegiem 100 razy na Babią Górę? Takiego jeszcze nie ma? To będzie. Tak jak Baltic Sea Challenge ze Świnoujścia do Helu, Red Trip Run ze Zwardonia do Ustrzyk albo Tour de Pologne z Gdańska do Gdańska przez Szczecin, Jelenią Górę, Rzeszów i Białystok. Nazwy podarowuję przyszłym organizatorom za free.
Ma wielką rację Szewczuk pisząc o cieniasach. Prawem dwudziestolatki jest ujmować rzeczy ostrzej i bardziej prowokacyjnie niż na to zasługują. Ja, po dwakroć starszy, nie nazwę tak nikogo, a szczególnie ludzi, którzy są w stanie pokonać trasy liczone w setkach kilometrów. Napiszę tylko, że dla mnie liczy się jakość tych kilometrów.
(I dlatego mam jasność, jak słaby był mój bieg w Krynicy. I wiem, pisałem o tym chyba wyraźnie, jak był niemądry. I jeszcze raz w Rytrze podjąłbym taką samą decyzję – o kontynuacji biegu – bo jestem z niej dumny. Nie zawsze dobry bieg i rozsądek przed kolejnymi startami są wartością najwyższą).
A po trzecie nie chcę być Dziennikarzem Biegowym Roku. Nie dlatego, że nim w Krynicy nie zostałem. Ne dlatego, że nie załapałem się nawet na listę 10 wyróżnień, wyprzedzony przez tłum blogerów o bajecznie brzmiących ksywkach (Panna Anna Biega lub Kobietki Biegają). Dlatego, że nie uznaję konkursów, w których niby chodzi o jakość, a naprawdę wygrywa ten, kto wyprosi więcej głosów od swoich znajomych w sieci. Pisałem o tym od początku, prosiłem, żeby nie głosować na mnie, tylko dlatego, że ktoś mnie zna. Dziękuję za trzymanie się tych zasad.
Dziennikarzem już jestem. Kiedyś chciałbym jeszcze zostać pisarzem. Tylko nie biegowym. Już się chyba zwierzałem, że uwielbiam wszystkie audiobooki Murakamiego, tylko jednej książki nie jestem w stanie przebrnąć – tej, w której Murakami myśli, że pisze o bieganiu.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.