Tym razem dylemat biec czy nie biec jest realny. Endorfiny albo zdrowie. W sobotę w Warszawie Bieg Niepodległości. Janek, mój biegowy znajomy z SBBP, zawsze startował z biało-czerwoną flagą na drzewcu (ostatnio dołączył obok polskiej flagę europejską). W tym roku miał dylemat. Bo z niewymiernego biegu na około 11 kilometrów, bieg zmienił się w atestowaną dziesiątkę. Wprawdzie i tak nie można sobie zaliczyć życiówki, bo żeby trasa otrzymała prawdziwy atest PZLA miejsce startu i mety nie może być oddalone od siebie bardziej niż (bodaj) 10 proc. dystansu. Czyli w tym wypadku – o kilometr. A warszawska dycha jest praktycznie w linii prostej. Więc i tak nie można sobie uznawać w pełni życiówek z tego dystansu (bo gdyby wiał wiatr w plecy, wszyscy mieliby wyniki irracjonalnie dobre). Ale zawsze ten atest odległości działa na wyobraźnię. Równiutkie co do metra 10 km. Janek! Napiszesz, czy bierzesz w tym roku flagę? Bo nie wiem, czy to zobaczę. Nie wiem, czy stanę na starcie, czy jako kibic zjawię się na mecie, czy w ogóle nie wyjdę z łóżka. Cały czas zmagam się z przeziębieniem. Biegać czy nie biegać? Ten start jest właściwie bez sensu. Życiówki i tak nie zrobię, bo nie mam takiej formy, złośliwe wirusy niekomputerowe prawdopodobnie jeszcze bardziej osłabią mój czas, a mogę się na dodatek porządnie rozłożyć po biegu. Same przeciw. A to co za, nie za bardzo daje się opisać. Znacie to uczucie, kiedy nogi rwą się do biegu, jak w pewnej reklamie obuwia sportowego emitowanej niegdyś w Eurosporcie? No to właśnie o tym mówię. Dodatkowy plus – to nie jest zwykły start. Przebiec się Nowym Światem, Alejami Ujazdowskimi i to jeszcze z pieśnią niepodległości w duszy! Zawsze mnie drażniło w polskim świętowaniu umiłowanie martyrologii. Co za narodowy masochizm każe nam z jednego z najbardziej radosnych świąt – odzyskania niepodległości – czynić spektakl składania wieńców i bicia w dzwony? OK, w czasie I wojny światowej ginęli nasi pradziadowie, cześć ich pamięci. Ale nie po to oddali życie, żebyśmy pielęgnowali narodową deprechę. Pamiętam euforię roku 1989. A w historii Polski 11 listopada 1918 był dniem po stokroć bardziej świątecznym. Polska wydobywała się wtedy z zupełnej niewoli, po okresie trzy razy dłuższym niż PRL. Nas przytkało ze szczęścia w 1989, bo nikt się nie spodziewał upadku komunizmu. To jak ich musiało przytkać w 1918?! Wyobrażam sobie listopad 1918 roku na Nowym Świecie. Tłumy pijane z radości, z oczami szczęśliwymi od łez, z uniesieniem w sercu. Jeżeli stanę jutro na starcie, to chciałbym przebiec dystans ze wspomnieniem tamtej radości zamiast Powerade’a.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.