No i po Kabatach. Urokliwa ścieżka poprzez leśne ostępy (patrz wpis z czwartku) zamieniła się wczoraj o 11.00 w trasę zawodów. Stanęło nas na starcie z 200 osób i pognaliśmy jak dziki tabun. To jest dopiero czad, to stado biegaczy, które nagle rusza z kopyta, ten testosteron, to libido, ta sportowa chuć. Każdy kto startuje w takich biegach walczy o zwycięstwo. Nie o pierwsze miejsce – o to ściga się zwykle trzech ludzi, a w Kabatach zazwyczaj Marcin Kufel sam ze sobą. Każdy walczy o zwycięstwo z dobrym kolegą albo znajomym widywanym tylko na zawodach i w wynikach końcowych. Ze swoją życiówką albo swoją niemocą. Ze swoim wygodnictwem. Ileż to razy każdy biegacz pyta siebie: po co ja to robię, po co mi to? Ileż to razy na piątym kilometrze ledwo łapiąc oddech obiecuje sobie: nigdy więcej! Ale kiedy wbiegnie na metę i doprowadzi tętno do normalnego stanu – wie, że niedługo znów stanie na linii startu. Sport to najlepszy narkotyk świata. Jesteście ciekawi jak mi wczoraj poszło? Nieźle. Poprawiłem życiówkę o jedną sekundę (teraz drżę, żeby stoper sędziów mi nie odebrał tej sekundy w oficjalnym czasie). Przebiegłem te 10 km w 36 minut i 17 sekund. Zły byłem na mecie, bo nie czułem żadnego zmęczenia. Chyba za bardzo się oszczędzałem na ostatnim kilometrze. Bo na finiszu nie mogłem już biec szybciej (silnik nie wskakiwał na wyższe obroty). Ale mogłem chyba zacząć ten finisz wcześniej i dłużej pociągnąć na najwyższym biegu. A po obiedzie wreszcie był badminton. Na marginesie: ciekawe dlaczego wszyscy mówią babington? Kojarzy się to trochę z Misiem Padingtonem i nawet lepiej brzmi. Tylko skąd się to wzięło? Więc był badminton. Robotnicy nie uprzątnęli wprawdzie boiska, chociaż obiecali, zostawiając dwa małe kopczyki piachu. Ale wzięliśmy z domu szufelkę (tę od szczotki-zmiotki) i odgarnęliśmy piach na bok. I mogliśmy się wreszcie wyładować. Zagraliśmy tylko jeden mecz, bo słońce wyszło zza bloku i zaczęło oślepiać na jednej połowie. Wcześniej przeszkadzał trochę wiatr. I mamy jeszcze jedną zaletę biegania. Biegaczowi żadna pogoda w treningach nie przeszkadza. Zobaczycie, powtórzę to zdanie w jesienne pluchy. I mam nadzieję, że większość z was też będzie wtedy uprawiać jogging. Teraz Moja Sportowa Żona pojechała na warsztaty fitness. A ja zbieram się na spacer z młodszą córką. A myślami jestem już przy jutrzejszym biegu Nike’a. To tylko pięć kilometrów, biegnę je całkiem odpoczynkowo. Będę pacemekerem mojej starszej córki – gimnazjalistki.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.