Ach jak mnie cudownie bolą nogi. Siedzę i się tym sycę.
Jeśli wczoraj było długo i wolno, to dziś krótko i szybko. Chociaż pojęcie krótko ewoluowało u mnie znacznie w ostatnich latach. Parę lat temu robiłem takie oszukańcze trochę treningi – kwadrans krótkich interwałów. A teraz nawet jak planuję krótkie bieganie, to jakimś cudem robi mi się z tego 55 minut.
Rano przedszkole i samochodem do lasu, żeby nie zamulać się trzykilometrowym dobiegiem. Plan na dziś miałem bardzo ścisły, początek na słynnej żółtej pętli, wymierzonej co do kilometra. Najpierw kilometr truchtu, a potem jedziemy. Sześć kilometrów w tempie zbliżonym do maratońskiego. Ostatni maraton (warszawski na jesieni) przebiegłem w tempie 4:10 na kilometr. Rekordowy (Wrocław, dwa lata temu) – 4:02. Marzenie na Kraków (za półtora tygodnia) to 4:00. Średnie tempo kolejnych kilometrów dziś to od 4:09 do 4:12. Nieźle.
Znalazłem się się na siódmym kilometrze żółtej pętli, przetruchtałem coś koło trzech minut i zacząłem drugą część roboty. 2 minuty na maksa, 1 minuta truchtu. Zgadnijcie, ile powtórzeń? Oczywiście sześć.
Przebiegłem kawałek po tym ślicznym wale ziemnym, a na koniec wróciłem na kabacką pętlę. I tempo z tych szybkich odcinków wyszło naprawdę ładne: kilometr w 3:45.
Parę minut truchtu w samochód i do komputera. Wiecie, ja po takim treningu nie umieram, nie jestem nawet przesadnie spocony, bo ja się mało pocę. A powinienem zdychać. Przez parę godzin martwiłem się, że za mało sobie dołożyłem. A akcent to ma być akcent. Ale po południu dotarł do mnie ból nóg. Jaki dobry, jaki miły. Jak premia pieniężna. Jak pochwała pracownicza na piśmie. Jak błogosławieństwo. Jak uśmiech Mojej Sportowej Żony.
Zaraz po treningu zrobiłem serię grzbietów i brzuszków, żeby się trzymać prosto na maratonie. Tu chyba sobie jednak odpuściłem, bo nic mnie nie pobolewa. Ale na szczęście nie brzuchem człowiek biega.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.