Rano był ostatni trening. Szwagier wsiadł na rower i pokazał mi jezioro w Kryspinowie.
Mieszkają naprawdę fajnie. Jakby Kraków, na Błonia na start maratonu będę miał samochodem z 10 minut. A w drugą stronę od razu kwietne łąki i zielona przyroda. 4,5 km od domu zbiornik rekreacyjny, nawet było parę przyczep, paru rowerzystów, trójka biegaczy.
Okolica cudnie górzysta, szwagier miał problemy z podjechaniem pod górę, na całej dziewięciokilometrowej wyprawie zrobiliśmy w sumie dwa odpoczynki. I bardzo dobrze. Bo biegłem w tempie ok. 5:00 na kilometr, po płaskim trochę szybciej. A potem, zanim zdążyłem poczuć zmęczenie – była gimnastyka. Rozciąganie, wymachy, rozciąganie. Najlepsze, co mogę dziś zrobić dla moich mięśni.
Sklep pod domem zamknięty, bo święto. Z całą rodziną zapakowaliśmy się do samochodu na rytualną wyprawę na Kopiec Kościuszki. Oraz na stację benzynową, żeby dokonać legalnych zakupów. Ja kupiłem butelkę. Butelkę, która towarzyszy mi dziś przez cały dzień, stoi koło mnie teraz, opróżniona już niemal do końca. Butelkę wody mineralnej. To najlepsze, co mogę dziś zrobić dla moich komórek.
Parę razy wspominałem, że dzień przed maratonem, półmaratonem, a nawet ważnym biegiem na 10 km należy pić. Ile wlezie, a raczej ile wpłynie. Rano były do śniadania dwie herbaty, potem szklanka coli, po treningu buteleczka soku pomidorowego, do drugiego śniadania znów herbata, zupa, cola, herbata, a jesteśmy dopiero po obiedzie.
I nieodłączna butelka. Najlepsza jest mineralna z górskiego miasteczka na Ż., bo ma fajnie przewężoną szyjkę, można ją chwycić, jak Moją Sportową Żonę w talii i mieć cały czas blisko przy sobie.
MSŻ zresztą też już blisko, napięcie minęło. I maraton blisko, już jutro.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.