Dziki – 16 marca 2008

Opowiem wam o Dzikim. Poznaliśmy się, na licealnym obozie, moja była dziewczyna została jego dziewczyną, a my zaprzyjaźniliśmy się w biegu. Obóz był nad jeziorem Garbaś na Suwalszczyźnie. Siedem kilometrów w obwodzie. Już nie pamiętam jak, ale Dziki rzucił kiedyś hasło, że biegniemy dookoła jeziora. To było coś, wyzwanie, wyprawa. Tak właściwie zaczęło się nasze bieganie. Postanowiliśmy się pościgać. Ale nienormalnie. On w jedną stronę, a ja w drugą. Dziki wygrał, on już wcześniej trochę w życiu biegał z wyżłem Hipkiem, zresztą w ogóle ma więcej talentu do biegania. Pół roku później ja też zacząłem regularnie trenować (Jezu, jak bez głowy, kiedyś chyba opowiadałem i jeszcze kiedyś opowiem). Mieliśmy się ścigać z Dzikim na szkolnych zawodach, ale parę dni wcześniej biegaliśmy sobie po Puszczy Kampinoskiej i Dzikiemu strzeliła noga. Skończyło się szpitalem, wyścigu nie było. Zrobiliśmy sobie jeszcze wyścigi na 6-kilometrowej pętli po Starych Bielanach. Ale nienormalnie. Jeden startował dwie minuty przed drugim (losowaliśmy). Bo Dziki mówił, że nie znosi rywalizacji, że jeśli wyprzedzałbym go o pół kroku, to już by mnie gonił, jak wyżeł z wywieszonym jęzorem, aż by nie padł na cztery łapy. W liceum Dziki wygrywał. Potem odkryliśmy biegi masowe. Na Chomiczówce (15 km) przegrałem, w Maratonie Warszawskim z kretesem. Ale zacząłem już mocno biegać, znaleźliśmy się raz nad Jeziorem Garbaś (Dziki prowadził tam obóz dla pacjentów), zrobiliśmy sobie wyścigi, w dwie strony… i znów przegrałem. Wygrałem chyba tylko dwa razy – na pętli po Starych Bielanach i w Mili Sylwestrowej pod koniec XX wieku. A potem przez długie lata nie dane nam było stanąć wspólnie na starcie. Dziki leczył nogę, jeździł na rowerze, czasem robiliśmy takie wyprawy do puszczy – on na rowerze, ja biegiem, tak towarzyszył mi raz na Maratonie Warszawskim albo wpadał na metę. Zaczął truchtać, zaczął biegać, ale za Boga nie chciał wystartować. Nawet na naszej Chomiczówce, mitycznej i tak bliskiej, bo Bóg dał teraz Dzikiemu na tym osiedlu dom. I teraz, sam w to nie mogę uwierzyć, Dziki szykuje się do startu – w Maratonie Toruńskim pod koniec kwietnia. Każdy podręcznik mówi, że przed głównym startem powinno się przetrzeć. I w niedzielę zrobiliśmy to przetarcie – Dziki przed Toruniem, a ja przed Półmaratonem Warszawskim za dwa tygodnie. Pobiegliśmy w SKŚ-iu, Spontanicznym Kabackim Ściganiu, na 20 km. Spotkałem na trasie dwóch czytelników :-), ale że może nie każdy wie, to przypomnę: deklarujesz czas, na jaki biegniesz i startujesz z takim opóźnieniem, żeby wszyscy razem wpadli na metę. Dziki biegł na 1:45, żeby przetrenować tempo planowane na maraton (ma celować w 3:30). Pierwszą połówkę nieco wolniej, a drugą szybciej, w tempie maratonu. Oczywiście go poniosło, jak wyżła, ale mądrego, wybieganego wyżła. Na początku trzymał się grupy, kiedy ta zmieniła się w wężyk, utrzymywał się w środku, a po półmetku przyspieszył i wyszło 1:36 (dobrze pamiętam?). Ja zaplanowałem czas 1:22. Pierwszą dziesiątkę chciałem przebiec wolno, w 45 minut (zrobiłem 44:30, bo mnie trochę poniosło przed półmetkiem, gdy była mijanka z tymi, co przede mną nawracali). A drugą w 37 minut, takie tempo chciałbym uzyskać w półmaratonie. I co? I same brzydkie wyrazy. Tempo na 37:30 utrzymałem przez dwa kilometry. Potem walczyłem bezskutecznie o 4:00 na kilometr. Skończyło się na drugiej dziesiątce w 40:05, a całym dystansie w 1:24:34. Zły jestem, bo nie dałem rady. Tropię jak wyżeł czemu. Krótka noc przed startem? Dwa i pół piwa wieczorem? Coś jeszcze? Oby nie błędy w cyklu treningowym. Mam zrobioną bazę wytrzymałości, chociaż w Kabatach ona się nie ujawniła. A może brakuje szybkości, nad tym teraz mocno będę pracował. Jak? Dziś zaczynam obóz.   

Updated: 12 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.