Dziś się dobijałem. Obawiam się, że za mało, bo nic mnie nie boli. Warszawski poniedziałek przywitał mnie wszystkim co w haśle "zima w mieście" najgorsze. Ziąb, mgły i liście. Plus resztki rabczańskiego kaca, już nie fizycznego, ale psychicznego, że nadmiernie góralską imprezą zniweczyłem tygodnie przygotowań do niedzielnego startu. Tempo wolne, kilometr w 5:30. Hm, niezbyt mnie to ucieszyło. Przed bieganiem było śniadanie. Półtorej kajzerki z szynką z Rabki oraz dżemem, herbata z cytryną i cukrem. Po bieganiu coś dojadłem, nie pamiętam co. Po pracy kurs lekkoatletyczny. Pamiętam, że miałem spytać o sens rozciągania kilka godzin po treningu, ale tym razem mieliśmy zajęcia ze specem od pierwszej pomocy (zapytam trenera w sobotę). Trochę się wystraszyłem, bo co innego wyznaczyć sobie zły trening i złapać kontuzję – a co innego zrobić to komuś. Najmocniejsza historyjka to o panu od wuefu, który kazał dzieciom podnosić nad głowę piłki lekarskie, dzieciak nie utrzymał kolejnego powtórzenia, piłka spadła mu na głowę – efekt: uraz kręgosłupa. Pan był ubezpieczony, więc odszkodowanie wypłaca ubezpieczyciel, ale takiego kaca żadnym treningiem nie wyleczysz. We wtorek rano zjadłem dwie kanapki z pieczywa ryżowego – jedną z szynką, drugą z dżemem. Ubraliśmy się z Moją Sportową Żoną w dresy, odprowadziliśmy córkę przedszkolaka i pojechaliśmy w miasto. Ona do pracy (dziś prowadziła wzmacnianie, tam gdzie raz u niej byłem i nie dałem rady robić z paniami na sali tych cholernych fitnessowych brzuszków), a ja pod pracę, wysadziła mnie po drodze. Stamtąd dobiegłem 3 km żywszym pierwszym zakresem na stadion na Agrykoli, gdzie dojechał mój biegający szef. I zaczęliśmy dobijanie. To ostatni mocny trening, tak jak doradza guru Skarżyński. Zwykle robiłem go trzy dni przed startem, ale teraz zdecydowałem się, żeby było to pięć dni wcześniej. Najpierw przetruchtaliśmy kilometr, potem zrobiliśmy 4 razy 800 metrów z 400-metrowymi przerwami w truchcie. W tempie ciut szybszym niż będziemy potrzebowali w niedzielnym biegu na 10 km. Ale jednak szybszym, bo się oczywiście ścigaliśmy. Startowałem ok. 8 sekund za biegającym szefem, goniłem go przez ok. 400 m, wyprzedzałem, a potem on próbował nie dać mi uciec na więcej niż 8 sekund. Efekt – naprawdę mocne bieganie. Po osiemsetkach zrobiliśmy czterysetki. Ja cztery, a biegający dwie, bo starszy. Ideą takiego treningu jest to, żeby dołożyć sobie na maksa, ale na tyle, żeby tempo powtórzeń nie spadało. Trzeba grzać, ile fabryka daje, a w razie czego wydłużać przerwy. Przy osiemsetkach nie za bardzo mi się udało utrzymywanie tempa – zaczynałem od 800 m w 2:40, a kończyłem w 2:48. Za to przy czterysetkach ostatnia była najszybsza. Bo się ścigaliśmy z biegającym, który jak wiadomo biega zawsze w zbyt szybkim tempie. Bieganie nie jest tak banalne, jak się wydaje, bo jak ktoś jest 10 lat starszy, to powinien być lepszy w maratonach, a słabszy na dystansach sprinterskich. A tu jest akurat odwrotnie. Albo jak się robi szybki i krótki trening, to nie powinienem mieć 15 km (jak to się uzbierało?) i trwać blisko półtorej godziny. W środę będzie zupełny odpoczynek, w czwartek trening znacznie lżejszy, w piątek znów odpoczynek, w sobotę masa gimnastyki. A w niedzielę się okaże, czy jak górale pili za moje sukcesy sportowe, to mieli rację.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.