W poprzednim odcinku: na półmaratonie w Sochaczewie czułem się za bardzo wymęczony i postanowiłem sobie zrobić luźniejszy tydzień.
– Miałeś mieć w tym tygodniu luz – zdziwił się biegający szef na 10. kilometrze dzisiejszego średniego wybiegania, kiedy opowiadałem mu o swoim środowym treningu. Bo w środę było najmocniejsze bieganie od hu, hu, hu.
Zrobiłem to, czego nie udało mi się zrobić dwa tygodnie temu. Trzy razy pięć.
Znów retrospekcja, pieć odcinków temu: nie dałem rady utrzymać założonego na ten trening tempa (kilometr w 4:00 – takiego jak chciałbym mieć na maratonie). Postanowiłem pobiegać więcej interwałów, szybkich podbiegów – i zmierzyć się jeszcze raz z 3 razy 5.
Miałem wspomożenie. Moja Sportowa Żona wsiadła na rower i pojechała, jak ta kowbojka na rumaku, która pogania byka. Przejechaliśmy przez Ursynów, dotarliśmy do lasu, tempo 3:59 na kilometr. Pieć minut truchtu, gdzie wreszcie ja mogłem mówić i jedziemy. Druga piątka przez las, tempo 3:59, poczucie spełnienia. Obgadaliśmy już prawie wszystkich znajomych, to znaczy MSŻ mówiła, a ja potakiwałem acha. Po pięciu minutach truchtu trzecia piątka, a w środku górka już przy wyjeździe na ulice.
– I tak Cię dogonię – zawołałem do MSŻ, kiedy odjechała mi u podnóża na dwa metry. I dogoniłem. Efekt: tempo kilometra coś koło 3:40. A całej piątki: 3:57. Pełnia szczęścia.
Jak się uda taki dobry, mocny trening, człowiek czuje się naładowany mocą jak rycerz Jedi. Naprawdę, wpadłem w taką euforię, że nie czułem zmęczenia, tylko moc.
Po treningu było porządne rozciąganie, bo telewizja nagrywała maratonkę z naszej gazetowej drużyny na Poznań i ja miałem jej towarzyszyć. Zrobiliśmy na potrzeby telewizji porządną sesję rozciągania, maratonce się też przydało, bo właśnie rano pobiła o dwie minuty swoją życiówkę na 10 km. Emisja w przyszły piątek w TVN (w ten będzie sama maratonka, nagranie z zeszłego tygodnia).
A co z tym luzem? Był. Poniedziałkowe podbiegi zrobiłem w mocno okrojonym wariancie – bez skipów i tylko trzy razy pełny podbieg Słonika (400 m), a trzy razy 200-metrowa połówka. Z truchtaniem pół godziny i do domu.
We wtorek w ramach luzu było wolne. I zero sportu.
W środę – był mocny trening, ale wieczorem na rozluźnienie wyszliśmy z córką przedszkolakiem na rolki. Uczymy się jeździć tyłem. Na razie z podobnym skutkiem.
A w czwartek – zamiast latania przez dwie godziny po lesie w pierwszym zakresie, było przyjemne godzinne z hakiem wybieganie z biegającym szefem. Biegający wczoraj robił trzydziestkę, więc dziś 15 km po 4:50-5:10 mu spokojnie wystarczyło. Mnie też.
I czuję, że mi rośnie. Na koniec dzisiejszego biegania zrobiliśmy 6 przebieżek: 30 sekund szybko na 30 sekund truchtu. Tak mi się frunęło na przebieżkach (tempo po jakieś 3:20, z dużym zapasem), że przed sobotnimi zawodami (10 km w Kabatach) nabrałem nadziei na wynik. Zobaczymy, co z tą formą.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.