rok – 30 grudnia 2008

Kończy się kolejny rok, który mnie odmłodził. Nie chodzi mi tu o Moją piękną Sportową Żonę, która jest ode mnie o jedną czwartą młodsza, a wygląda jakby o połowę. Tylko o bieganie.

MSŻ wygląda inaczej. Normalnie w Warszawie ciągle jest w fitnessowych ciuchach, a tutaj raz tylko wpadła na fitness do Agaty nazywanej tu czasem Radio Fitness. Trochę chodzi w narciarskich spodniach i polarze, bo zaraz wychodzimy na narty albo właśnie wróciliśmy. Ale sporo czasu spędza na spotkaniach towarzyskich albo zaraz na nie wychodzi, albo właśnie z nich wraca. Odstrzelona, z okiem zrobionym, w białej bluzce i włosami wyprostowanymi jak struny harfy.

Sport plus miłość plus uroda. Czy jest lepszy sposób na zatrzymanie kalendarza?

Ale nie o tym miało być, tylko o treningach. Styczeń 2008 to były długie wybiegania (4 razy w tygodniu 1,5-2 godziny). Luty – pięć treningów, też głownie długich. Marzec – coraz ostrzejsze bieganie i na koniec życiówka w Półmaratonie Warszawskim.

Zanim przejdę do następnego miesiąca chciałbym się przy tej życiówce zatrzymać. 1 godzina 19 minut z małych haczykiem, o 10-20 sekund lepiej niż poprzednia. Mała poprawa? Dla mnie to spory cud. Zegar osobisty posuwający się w inną stronę niż biologiczny.

Napisał kiedyś biegający szef, że poprawienie w wieku 55 lat swojego wyniku z liceum daje wrażenie nieśmiertelności. Przypomina mi się to, kiedy mam zmienić kalendarz na nowy. A w starym mogę sobie odfajkować życiówkę na jakimś dystansie.

Zapytał mnie parę miesięcy temu redaktor Jerzy W. (chyba o tym pisałem, ale przypomnę bo jest a propos), co mi daje bieganie. Chyba przede wszystkim to: nie czuję upływającego czasu. Nic mi nie siada, nie opada. Ciało jest coraz sprawniejsze, choćby o te 20 sekund na 21 kilometrach.

Kwiecień to była powtórka z marca, a to niestety błąd. Bo w maju nie było powtórki z życiówki, tylko totalna klęska, krakowski maraton zrobiony o 20 minut poniżej założeń. Nie wiem jeszcze jak celować w dwa szczyty formy, więc w przyszłym roku na wiosnę celuję tylko w Kraków, warszawską połówkę przebiegnę mocno, ale treningowo, bez podbijania formy BPS-em.

W maju była jeszcze przygoda ze Sztafetą Polska Biega i poprawka w Łodzi. Czerwiec – ostatnie wiosenne starty i lekkie roztrenowanie. Lipiec – znów orka długich wybiegań, chociaż guru Skarżyński, z którym miałem wtedy osobistą okazję, powiedział mi że to błąd: w lecie powinno się już trenować tylko szybkość, zimowa baza zostaje. Muszę to przemyśleć, mam na to prawie pół roku.

Sierpień to początek treningów pod Warszawę. Wrzesień Maraton Warszawski i wiceżyciówka. Październik to próba jechania na opinii (tak się o tym mówiło w szkole) – niezły maraton w Poznaniu. A na koniec jeszcze jedna życiówka – na 100 km, złamane wreszcie 10 godzin. Listopad to słaby już bieg niepodległości i roztrenowanie. A grudzień – powrót do orki, ale na nieco innych zasadach: mniej wybiegań, więcej siły biegowej (podbiegi, skipy, śnieg) i trochę szybkości.

Np. szybkość była dziś – raz, dwa, trzy. Czyli 1 minuta bardzo szybko, jedna truchtu, 2 bardzo szybko i jedna truchtu, 3 bardzo szybko i jedna truchtu, to wszystko powtarzamy trzy razy. Fajnie? Niestety dramatycznie wolno (praktycznie w tempie planowanym na wiosenny maraton), chociaż nie biegałem wcale po górach, tylko po asfaltowej uliczce nad Poniczanką.

Wczoraj była siła. Miałem mało czasu, bo jechaliśmy do Zakopanego ustalić datę ślubu w urzędzie, więc podbiegłem pod Krzywoń i tam zrobiłem sobie 4 dwuminutowe podbiegi, a potem 4 jednominutowe.

W niedzielę – wolne czyli narty. Otworzyli Maciejową, trasa przygotowana świetnie, a gry świateł na świerkach nawet Maria Pawlikowska-Jasnorzewska by nie dała rady wiernie opisać.

W sobotę przeleciałem pół Gorców. MSŻ podrzuciła mnie na Rdzawkę, stamtąd łągodny podbieg na Stare Wierchy, w dół na Maciejową i do Rabki. Wszystko w śniegu, powoli, a pod górę jeszcze wolniej. Nazwałem sobie to wybieganiem siłowym (bo dużo śniegu i sporo podbiegów). To było najfajniejsze bieganie. Na dworze minus trzynaście. GPS w pogotowiu, ale nie to było najważniejsze, tylko to przebijanie się przez śnieg, jak w książkach Curwooda (czy to się tak pisze – ten co napisał "Bellew Zawierucha", kto pamięta z dzieciństwa?).

Życzę Wam, żeby zegar biegł Wam wszystkim wstecz: poczucia mocy na codzień, a w świąteczne dni życiówek. A sobie i mojej pięknej MSŻ, żeby 9 maja był jednym z najszczęśliwszych dni w galaktyce.

Updated: 13 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.