roztrenowanie – 13 listopada 2008

Opowiedziałbym wam o biegu, ale nie ma o czym. Koniec. Koniec sezonu.

Liczyłem na cud. Że dwa maratony i jedna setka tej jesieni nie przeszkodzą w krótkim, dziesięciokilometrowym biegu. Że dwa treningi treningów niemal wyłącznie szybkich nadbudują na tej wytrzymałości piramidkę szybkości. Że mimochodem zrobię na koniec sezonu życiówkę na dychę.

Cudów nie ma. Było mozolne tupanie na 37:26. Czas może dla niektórych ładny, ale o prawie półtorej minuty gorszy niż przed rokiem. Miejsce – bodaj 65., a rok temu było 30. Znajomych widziałem – na agrafce przed metą, niestety przede mną. Albo nie widziałem w ogóle, bo tak mi uciekli.

Moja Sportowa Żona dołączyła do mnie przed połową trasy, za zbiegiem z Belwederskiej. Ale bała się, że nie da rady utrzymać mojego tempa, więc uciekała mi do przodu na 15-20 metrów. Nic mi to nie pomagało, tylko drażniło. Jej też się źle jechało – w porównaniu z maratonem za krótko i za szybko.

Dobiegłem w oporowym tempie. Po czym za metą poleciałem po worek z rzeczami, pobiegłem z powrotem na punkt kibicowania pół kilometra przed metą, gdzie czekała na mnie MSŻ. Bez wysiłku, bez zadyszki. Nie mogłem biec szybciej. Ale dłużej – bez problemu. Pozastanawiam się nad tym w zimie, przed kolejnym sezonem.

Kiedy dobiegłem do MSŻ większość znajomych już przebiegła – Dziki, Kamil z nową życiówką, fitnesska Kasia, a przed nią jej chłopak-wioślarz-spinningowiec. Przelatywali jeszcze znajomi mi nieznani. Aż kilka minut przed godziną 13. pojawiła się dziewczynka w pomarańczowej ranłorsołce. Czyli córka licealistka, która jeszcze nie dawno całą energię nastoletniego buntu potrafiła wpakować w tłumaczenie mi, że nie będzie startowała w tak długim biegu jak 5 km. A teraz potrenowała uczciwie w październiku, poleciała na dychę i złamała godzinę o dwie i pół minuty.

Są takie chwile w życiu ojca, które się pamięta. Pierwszy krok, pierwsze słowo powiedziane, potem przeczytane, pierwszy dzień w szkole, pierwszy samodzielny wyjazd dziecka na wakacje itp. (Młodsi: spytajcie rodziców). Niektórym ojcom jest dane jeszcze pierwsza dycha w wykonaniu dziecka. Cieszyłem się jak dziecko.

A jeszcze bardziej, kiedy córka licealistka poprosiła o plan treningowy na najbliższe tygodnie.

Mój plan teraz to roztrenowanie. Czyli: w środę poszliśmy rano na tenisa z MSŻ, ćwiczymy nadal forhendy i bekendy, ale zaczynają już wchodzić w kort. W czwartek rano potruchtałem pół godziny, taki aktywny masaż mięśni. Wieczorem miała być siatkówka korporacyjna, ale postanowiłem zostać z MSŻ, z miłości. Siatkówka poczeka do przyszłego tygodnia. Następne bieganie w sobotę (koleżeńskie wyścigi w Kabatach na 5 km). Potem znów potruchtam pewnie w poniedziałek, bo nawet w okresie roztrenowania nie należy całkowicie rezygnować z rekreacji ruchowej. To dla organizmu zbyt duży szok, a dla formy zbyt duża strata. Raz po kompletnym nicnierobieniu w listopadzie/grudniu musiałem się wygrzebywać z tempa o minutę na kilometrze wolniejszego.

Ponadto oddałem dziś krew (wreszcie mnie nie odesłali z powodu nadciśnienia). A rano ostrzygłem się na zero.

Antropolog wyjaśniłby oczywisty rytualny charakter tych zabiegów. To dla mnie koniec rocznego cyklu. Dzień bardziej przełomowy niż Sylwester. Przede mną trzy tygodnie zimowego snu, jak u niedźwiedzi. A raczej zimowej drzemki przerywanej lekką aktywnością. I nowe narodzenie – w grudniu, na cały przyszły sezon. 

Updated: 13 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.