Pamiętam jak przejeździłem pierwszą zimę na rowerze. Nigdy wiosna nie smakowała tak jak wtedy.
To było z piętnaście lat temu. Miałem niemłodego malucha podarowanego przez ojca i zero kasy na dbanie o niego. Samochód odbył jedną podróż na wakacje na Pojezierze Wielkopolskie i dokończył żywota w Warszawie, psujący się i naprawiany przez coraz dziwniejszych magików. Jeden na przykład stwierdził, że poprzedni naprawiając tanim kosztem łańcuch rozrządu wstawił łańcuch od roweru. Nie wiem, czy to możliwe, ale czary się naprawdę działy.
W końcu za Chiny nie byłem w stanie uzyskać przedłużenia ważności dowodu rejestracyjnego, zapłaciłem w końcu za to mandat i dałem się przekonać życzliwym panom policjantom, że czas się pożegnać z samochodem. Kupiła go firma Brawura z Milanówka za trzy stare miliony.
Pieniądze przeznaczyłem na używaną motorynkę. Dojeżdżanie na niej do pracy umiarkowanie wychodziło, bo motorynka też się psuła, wymieniałem gaźnik, opony, nie była zresztą zbyt praktyczna (zimno!), ciężka w przechowywaniu. Po roku sprzedałem ją za trzy stare miliony i kupiłem za to chiński rower górski Horizon. I zacząłem na nim jeździć na codzień, wszędzie. Była wiosna.
Przejeździłem lato, jesień, podobało mi się. Byłem ciut szybszy od autobusów i całkowicie od nich niezależny. Na bagażniku dowoziłem córkę licealistkę do przedszkola. Aż przyszła zima.
Postanowiłem, że się nie dam. Że ani razu nie skapituluję, nie przesiądę się do autobusu. A wtedy jeszcze bywały zimy. Jeździłem w śnieżycach, po drogach piątej kolejności odśnieżania, zapomnianych przez pługi, skreślonych przez drogowców, wywaliłem się parę razy na lodzie, ale przetrwałem.
I nie zapomnę którejś przedwiośnianej niedzieli marcowej, jak jadę sobie do pracy i widzę koło Łazienek pierwszych rowerzystów. Czułem się wtedy jak szpak, który przezimował w kraju i wita teraz ptactwo przylatujące z Afryki. Takiego uniesienia meteorologicznego nigdy więcej nie miałem.
Dziś trening był po południu, bo córka przedszkolak zachorowała, rano Moja Sportowa Żona prowadziła fitness, a jak wróciła musiałem gnać na zebranie do Gazety. Po pracy, zanim MSŻ wychodziła na wieczorne zajęcia, podjechałem do lasu na półtoragodzinny trening. Kwadrans wolnego biegu (ok. 5:30-5:40 kilometr) przez osiedle, potem sześć serii siły biegowej (skipy i wieloskoki), a potem prawie godzina biegu wolnego, choć nieco ambitniejszego (5:20) w Lesie Kabackim. Na koniec już na osiedlu trzy szybkie minutówki z dwuminutowymi przerwami w truchcie, pod domem trochę podskoków, rozciąganie.
Trening zrobiłem w krótkich spodenkach. Pierwszy raz w tym roku. Poczułem wiosnę wszystkimi odkrytymi porami skóry. Spotkałem paru biegaczy, większość jednak w dresach, chociaż jeden nadwagowiec biegł tylko w koszulce i spodenkach (to już chyba nawet przesada, ja miałem jednak koszulkę i bluzę). Uwaga nadwagowcy! Nie próbujcie się opatulać, żeby wypocić tłuszcz – wypaca się wtedy wodę. Żeby spalić tłuszcz trzeba biec długo i wolno, ubranie nie ma tu nic do rzeczy.
Spotkałem chyba z dziesięć osób na tym nowoodkrytym wale między lasem a metrem. Rowerzyści, spacerowicze. Polska się rusza. Na to czekałem w czasie zimowych przebieżek.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.