Pamiętam, jaki byłem z siebie kiedyś dumny, jak wyszedłem na poranny trening na całe pół godziny z kawałkiem. I to nie była prehistoria, miałem już wtedy przebiegniętych kilka maratonów i życiówkę poniżej 3:45.
Dziś wstałem naprawdę rano, żeby pobiegać zanim Moja Sportowa Żona wyjdzie na fitness. Zrobiłem krótki trening, 45 minut. Najpierw trzy minuty truchtu, potem niecały kwadrans szybkiego biegu do Lasu Kabackiego, tam na wymierzonych kilometrach złapałem prędkość – ambitnieszy kilometr w 4:17, następny 4:29. Wyszło słońce i las zrobił się cudownie przyjazny. Wbiegłem w małą ścieżkę, spotkałem sarnę, czmychnęła. To naprawdę dobry początek dnia.
Spojrzałem na zegarek przy wybiegu z lasu i okazało się, że muszę być w domu za 13 minut, bo MSŻ idzie przecież do pracy. Wiecie, że to znaczy, że nie mogę być za 13 i pół minuty. Miałem plan, żeby w drodze powrotnej trochę zwolnić, a potem zrobić sześć 30-sekundowych przyspieszeń na maksa (czyli w tempie ok. 3:45 kilometr). Tyle że to by zajęło 15 minut, o dwie za dużo. Dobiegłem więc po prostu szybko do domu w 12:50. Rozciąganie w windzie.
Potem kolejny dzień dyżuru w domu i pracy na komputerze. Przy tej chorobie córki przedszkolaka mam naprawdę płodne dni, a jeszcze w międzyczasie policzyłem MSŻ PIT-37. Na marginesie: jeśli ktoś umiałby wytłumaczyć różnicę między PIT-em 11 a PIT-em 8B, to z góry dziękuję.
Teraz MSŻ odrabia wieczorną pańszczyznę w klubie na Bródnie. Córka przedszkolak już biega po domu, znak, że zdrowieje, temperatura i gardło wreszcie odpuściły. Zaraz zrobimy tor przeszkód razem z córką licealistką, która wyciągnęła materac, robiła przewroty w przód i w tył (ja w tył nie umiem). I uparła się, żeby posiłować się ze mną na rękę, w te klocki jeszcze jestem lepszy. Kończę, bo dziewczyny już stoją w blokach startowych.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.