Czy można przekombinować kombinację beskidzką? Udało mi się to w piątek. Zagubiłem się. Przypomnę, bo nie ma obowiązku czytać bloga codziennie: kombinacja beskidzka to pozjeżdżanie sobie na nartach, a potem powrót z wyciągu biegiem do domu przez okoliczne góry i doliny. Tak to sobie wymyśliłem po przyjeździe do Rabki. I uprawiam to od tygodnia. W piątek wybraliśmy się rano na dorosłe narty, dzieci miały odpoczynek – z Moją Sportową Żoną i jej przyjaciółką, obecnie mieszkającą w Królestwie. Brytyjskim królestwie, ściślej w Irlandii. Pojechaliśmy 20 km za Rabkę na Śnieżnicę – tam jest niezły wyciąg krzesełkowy, nowoczesna kanapa czteroosobowa zgodna ze standardami UE. Mogliśmy sobie wjeżdżać razem i gawędzić. Przyjaciółka MSŻ, która obecnie sprząta, pierze i gotuje w Królestwie z wykształcenia jest magistrem weterynarii. Rozmawialiśmy więc o życiu zwierząt – jak ogier kryje klacz, że pies ma kość w penisie, a słonie są monogamiczne. Ku uciesze bądź zgorszeniu współpasażerów, którzy jechali z nami na czwartym miejscu kanapy. Przyjaciółka z Królestwa wykazywała się przy tym doskonałą znajomością materii oraz wielką pasją zoologiczną. Panie premierze Donaldu Tusku! To dobrze, że młodzi ludzie w Polsce mają tyle energii, żeby dać sobie radę w naszej Europie. Ale to jest straszne, że magister weterynarii musi sprzątać Królestwo, żeby zarobić godziwe pieniądze. Jak dla mnie, nie musi pan robić niczego z dekomunizacją, lustracją, raportami o WSI, instytutem pamięci i niepamięci. Ale niech pan coś zrobi w sprawie naszej przyjaciółki z Królestwa. Te tysiące głosów z Londynu i Dublina zobowiązują. Wyjeździliśmy się, MSŻ narzekała, że na stoku dużo początkujących narciarzy i ciągle musi hamować. I że nie ma to jak Maciejowa, w sobotę już tam jeździliśmy. A bieganie? Dojechaliśmy spod Śnieżnicy do Mszany i utknęliśmy w megakorku. Wyskoczyłem z samochodu już w biegowych ciuchach, a MSŻ przejęła kierownicę (tak jakby kiedykolwiek wypuszczała ją z ręki, cha, cha, cha). Pobiegłem prosto przez jedno skrzyżowanie, potem drugie i szosą do Rabki. Trening miałem zaplanowany na półtorej godziny. Po 30 minutach, kiedy nie wyprzedzał mnie nasz srebrny Peugeot, byłem dumny, że tak odsadziłem dziewczyny (w korku musiały stać ze 20-25 minut). Po 40 minutach zacząłem się niepokoić. Po 50 byłem przekonany, że coś im się w drodze stało, a nie miałem komórki, żeby spytać. A po 60 minutach, kiedy spodziewałem się już dobiegać do Rabki – zobaczyłem przed sobą zieloną tablicę z napisem Lubień. Jezusicku (jak mówią na Podhalu)! Pomyliłem drogę (trzeba było skręcić w lewo na drugim skrzyżowaniu za Mszaną). Pobiegłem w kompletnie inną stronę i nadrobiłem dobre kilkanaście kilometrów. To trochę tak, jakbym chciał z Piaseczna dobiec na Ursynów, a znalazł się nagle w Górze Kalwarii. Albo z Sopotu do Gdyni, a wylądował w Gdańsku. Bez komórki, bez grosza na busa, bez nadziei. W pierwszej chwili ręce mi opadły. Miałem już w nogach godzinę biegu, a czekało mnie teraz – jak się spodziewałem – jeszcze z półtorej. W drugiej chwili mnie to rozśmieszyło, bo sytuacja kompletnie surrealistyczna: zagubiony gdzieś na mapie (i to nie turystycznej, a drogowej) i czeka mnie trening po Zakopiance w dniu szczytu wyjazdowego. A w trzeciej chwili ucieszyłem się, że mam takie wyzwanie i dam mu radę. Półtorej godziny zajął mi dobieg Zakopianką pod szczyt Lubonia (cały czas pod górę), tak gdzie z samochodu widać knajpkę Sponti. Potem 20 minut w dół do Skomielnej, razem z samochodowym korkiem, który się tam wytworzył – dobiegłem równo z fiatem, którego sobie upatrzyłem na początku korka. Dalej pół godziny do centrum Rabki i prawie tyle samo do rodzinnego domu MSŻ. Razem trzy godziny 43 minuty. Około 35 km z kawałkiem. Tak się nie powinno robić. MSŻ już cała w nerwach, bo nie wiedziała, czy nie biegłem przez góry i nie złamałem gdzieś nogi. To jedno. Po drugie nie powinno się biegać takich długich treningów bez odżywiania, a przynajmniej napoju energetycznego. Ale i tak nigdy się nie dożywiam na długich treningach. A po trzecie byłem dętka i flak. W sobotę nie biegałem. W niedzielę tylko krótkie pół godziny po okolicznych górkach. Lekkie przyspieszenia pod górę – 2 minuty szybko, minuta powoli, powtórzone sześć razy. A potem lekki, łagodny zbieg z góry, żeby było pół godziny. Ładnie mi się zamyka rok. Życzę wam i sobie, żebyśmy się w nowym roku nie gubili. A jeśli już się zagubimy, żebyśmy odnaleźli drogę. I dawali radę.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.