Godzina 9 rano, staję na linii startowej. Prawie dosłownie, tuż za Kenijczykami, linię przetnę sekundę po strzale, co będzie znaczyło, że nie mam praktycznie żadnego zapasu netto nad wskazaniami zegara. To się będzie bardzo liczyło za niecałe trzy godziny w tym samym miejscu czyli na mecie.
Ale na razie jest start. Na piątym metrze ktoś się wywala, ale daję radę go ominąć. A mogłem tu stracić powiedzmy trzy sekundy. Ok, nie tracę, lecę, jakby mi ktoś stoper w tyłek wsadził. Plan: kilometr w 4:00. I jest: na piątym kilometrze jest 20 minut i 3 sekundy. Na dziesiątym 40 minut i 9 sekund. Na piętnastym żel energetyczny. Tracę trochę, kilometr, kiedy wchłaniam jabłkowy kisielek samo zdrowie, robię w 4:05.
I zaraz odzyskuję wigor, jakby mi ktoś wstrzyknął prosto w żyłę całe Pulp Fiction. Gonię grupkę, która zaczęła mi na piętnastym odjeżdżać. Grupka się posypała, rozciągnęła, więc przechodzę po kolei wszystkich albo prawie wszystkich. Przede mną, kawał drogi Paweł Sz., z którym przegrywam wszystko od dwóch lat i Zbyszek K., który rok temu wygrał maraton w Starej M. Lecę półmetek osiągam w 1:24:45. Mnożę szybko przez dwa – to czas na 2:49:30. Czyli jeśli mam złamać to mityczne 2:50, zrobić życiówkę – wrocławska, sprzed trzech i pół roku – to 2:49:57, nie, nie, tak naprawdę w tym momencie teoretyzuję, nie przychodzi mi do głowy, żeby łamać to, co jest nie do złamania. Nie jestem japońskim chłopcem, który potrafi złamać wzrokiem łyżeczkę od herbaty.
Most Świętokrzyski, łapię grupkę, nie wyprzedzam już. Ale idę równo, kilometry między 3:58 a 4:03, można powiedzieć, że tnę po 4:00, ośrodki badania opinii publicznej mylą się dużo bardziej niż mój margines błędu. Na dwudziestym piątym koło BUW-u mam punkt energetyczny, prywatni kibice. Drą się Wojtek, Wojtek – Moja Sportowa Żona, jej siostra biegaczka Sabina, przyjaciółka Iza, która sportu nie znosi, ale za to jest Królową Podhala, córka 2klasistka i mały Józek, który kibicuje ze spacerówki, ale z emocjami dorosłego kibica Arsenalu.
MSŻ daje mi drugi żel. Wciskam, zwalniam, daję się dogonić grupce, która wyraźnie mierzy w 2:50. Jedziemy razem do trzydziestki i wtedy, na nawrocie w okolicy Gazety zaczyna się maraton. Zaczyna się od cudu, posłuchajcie.
Na punkcie bufecie sięgam po picie, ale muszę trochę zwolnić, tracę rytm, grupka zaczyna mi odchodzić, ucieka na jakieś 5-10 sekund. Wojtek, Wojtek, trzymaj się tej grupy – to Szymon D., mój rywal z Kabat, który maratonów nie biega. Chyba mam kryzys. Kryzysy da się przezwyciężać. Acha, Szymon powiedział, żeby się trzymać. Dobra, przyspieszam.
Nie wiem, jak Wy, ale ja myślę na maratonie takimi prostymi zdaniami. Najwięcej czasowników, rzeczowniki, zaimki, żadnych przymiotników, niuansów. Więc jadę, nadganiam te 5-10 sekund w pół kilometra, a potem? A potem jadę dalej, wychodzę przed grupę, bo mnie niesie to zwycięstwo, pokonanie kryzysu, jestem husarzem w boju, jestem zieloną wyspą na czerwonym lądzie biegaczy w obliczu nadchodzącej bessy.
Chyba w tym momencie zaczynam wierzyć. Czuję, że mam power, jakiego dawno nie miałem. Czuję, że mój organizm swobodnie przestawił się na spalanie tłuszczu, że te czterogodzinne człapanie daje teraz efekt. Po to człowiek człapał tak tygodniami, żeby grzać teraz na trzydziestym którymś kilometrze. Dokładam do pieca trzecim żelem, na ostatnie 8-9 km.
Od lawej: MSŻ, biegaczka Sabina, ja i córka 2klasistka. Fot. Fotosik.
Na trzydziestym piątym znów przebiegam koło BUW-u. Widzę moich, wrzeszczę: idę po życiówkę! Jestem japońskim chłopcem, który trochę w międzyczasie podrósł i może rozwalać cegły ciosami karate. Biegnę coraz szybciej, kilometry między 3:57 a 4:00. Wyprzedzam Pawła Sz., Zbyszka K. ze Starej M., wyprzedzam, wyprzedzam.
Jest tylko jeden problem. Średnia 4:00 daje wprawdzie złamanie nawet 2:49 na dystansie 42 km 195 m, ale maraton wcale nie ma 42 km 195. Atestator dodaje do każdego kilometra mały jeden procent. Ale na całej trasie maratonu zbiera się z tego ponad 400 m. Zrobiłem na 30. kilometrze korektę międzyczasów – musiałem sobie dodać prawie minutę.
Zaczynam liczyć od tyłu, jak muszę grzać, żeby życiówka nie uciekła mi o parę sekund. Precyzyjnie obliczam cięciwy zakrętów. Przelotny deszczyk moczy jezdnię, zastanawiam się, ile promili prędkości na tym stracę. Na nawrocie na Wisłostradzie zawracam zbyt agresywnie, wywalam się na ziemię. Tracę z dwie sekundy. A mam jeszcze przed sobą słynny podbieg na powiedzmy Sanguszki. Kilometr wychodzi mi w 4:20.
Czy można w 4 minuty stracić 4 miesiące pracy? Można. Ale może to prawda, że maraton biegnie się głową. Może.
Na podbiegu dogania mnie gość w niebieskiej koszulce z grupki, która rozsypała się na 15. kilometrze. Jezu jak się cieszę. Myślę: wygraj stary, oddaję Ci to miejsce, bylebym miał się z kim ścigać. Przedostatni kilometr w 4:01, siła siada. Ale głowa działa. Wiem, że zrobienie ostatniego kilometra w 4:00 oznacza porażkę. I robię go w 3:51, najszybszy kilometr na trasie.
Trzy i pół roku temu we Wrocławiu cieszyłem się życiówką już od 38. kilometra. A tu? Jestem na czterdziestym drugim kilometrze, widzę zegar, widzę życiówkę i wiem, że nic nie jest przesądzone. Ostatnie 195 m robię w jakieś 41 sekund z prędkością 3:25 na kilometr. To szybciej niż tempo moich kilometrówek przed maratonem.
Wiem, że w tym wpisie jest strasznie dużo matematyki. Ale przez te 42 km, a zwłaszcza przez ostatnie 195 metrów Liczba była poezją, emocją i śladami Pitagorasa.
Wbiegam na metę, zatrzymuję stoper na 2:49:53. Wygląda to na życiówkę poprawioną o 4 sekundy. Potem w wynikach okaże się, że o dwie. O dwie sekundy.
Zdobyłem coś, o czym sądziłem, że jest już dla mnie nie do zdobycia. Nowy telewizor mogę sobie kupić, na samochód uzbierać. Życiówki ani szczęścia nie kupisz.
Na finiszu nie zauważyłem nawet wrzeszczącej Wojtek, Wojtek MSŻ, chociaż przeleciałem podobno dwa metry obok niej. Jestem w amoku. Zatrzymuję się za metą i nagle czuję, naprawdę, że właśnie jestem szczęśliwy. Właśnie.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.