spieszmy się

Na ślubie mojej starszej córki nie było elementów sportowych, jak to zwykle na ślubach. Ale od dwóch dni przelatują mi przed oczami wszystkie sportowe i rekreacyjne aktywności, które przeżywałem z moją córką. I te, które nam gdzieś uciekły. Ale po kolei.

Ślub był w dolnym kościele, można powiedzieć w katakumbach, jak za pierwszych chrześcijan. Instrumentarium: gitary akustyczne, flet poprzeczny, bębenek, tamburyn. Marysia w skromnej sukni ecru z lilią podobnej barwy w ręku i sama jak lilijka. Piotrek w ciemnym garniturze, oboje przejęci. Ja się wzruszyłem raz na jakieś 30 sekund (tyle co jedna przebieżka), kiedy zostali mężem i żoną.

Zamiast wesela była agapa. W sąsiedniej sali, w przedsionku porozstawiane były szwedzkie stoły z kanapkami, sałatkami przyniesionymi przez gości i winem. I między tym moja mała córeczka, już nie taka mała, tylko jak pani domu, jak gospodyni zabawiająca kolejnych gości rozmową, jak to na ślubach. A obok 180-centymetrowy facet, który mówi do mnie „tato”. Syn dorosły zrobił nam wspólne zdjęcie, jak mi prześle, to wrzucę na bloga.

fot. janek staszewski

Sportowe obrazy zaczęły mi przelatywać na sobotnim wolnym bieganiu – zrobiłem godzinę z trzema przebieżkami. Dłużej nie chciałem, żeby nie zostawiać na zbyt długo córki 2klasistki, bo Moja Sportowa Żona rano miała konwencję fitness – taki ich odpowiednik maratonu, cztery godziny skakania na stepie, kręcenia się wokół własnej osi, step touche, grape wine’y, hill backi. Biegłem w Kabatach tam, gdzie jeszcze dwa czy trzy lata temu startowaliśmy z Marysią w biegu na 5 km. I zaczęło się. Migawki z Mazur – kajaki, których Marysia nigdy nie polubiła, rower, na którym wyprawy nie wychodziły najlepiej, a teraz żal każdej nieprzejechanej godziny. Łażenie po górach, które nawet nie wiadomo kiedy przestało być męczące, wyprawa na Babią dwa lata temu i ostatnie wspólne wakacje w Tatrach z niezdobytymi Rysami. Kilka wspólnych biegów – w Łodzi, w Toruniu, w Warszawie albo trening w Rucianem. Dwie setki setów w ping ponga też w Rucianem, w Warszawie.

Śpieszmy się kochać dzieci, tak szybko odchodzą.

Powiem Wam szczerze: nie mieszkałem z Marysią od kilkunastu lat, a teraz czuję się, jakby mi się właśnie wyprowadziła z domu. Wiem, wiem, że spotkamy się nieraz, przeżyjemy fajne rzeczy. Zięcia mam w porządku. Nie będziemy chyba razem oglądać meczy, bo największą pasją Marysi i Piotra nie jest football tylko neokatechumenat. Ale staniemy pewnie kiedyś przy stole ping pongowym, obaj ogrywaliśmy Marysię podobną liczbą punktów. Wiem, że coś jest nowego za zakrętem, ale ja jeszcze tego zakrętu nie minąłem. Właściwie dopiero wbiegam na wiraż, zostałem o kilkanaście metrów za moją córką. Chociaż to chyba właśnie koniec pierwszej pętli i wiwatują kibice.

W piątek starałem się biegać interwały w tempie poniżej 3:30 na kilometr. Najpierw 333 m (w 1:08-1:10), minutowy odpoczynek i kilometr (wychodziło niestety bliżej 3:40 niż 3:25), dwie minuty odpoczynku i powtarzamy to wszystko w sumie cztery razy. Zostało mi jeszcze trochę czasu do pół godziny, więc zrobiłem takie małe ćwiczonko: 30 kroków skipu A, 10 wieloskoków i 30 kroków bardzo szybkiego biegu, powtórzyłem kilka razy i pojechałem popracować.

Dziś też było krótko. Cztery serie: 200-metrowy podbieg, minutka przerwy, 200-metrowy zbieg. Tempo do góry 3:30, w dół 3:10. Ciekaw jestem, czy zdąży to jakoś zagrać do Biegu Niepodległości.

Dwa albo trzy lata temu w Biegu Niepodległości pobiegła Marysia. Złamała godzinę, pamiętam jak zerkałem na zegarek przed metą, kiedy się pojawi. Jak ten czas leci.

Updated: 25 października 2010 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.