Strach, pot i zły

Na trzydziestym piątym kilometrze biegnie ze mną już tylko strach. Marka z Mrągowa wysłałem do boju na trzydziestym pierwszym, bo po trzydziestu kilometrach przebiegniętych równo jak wojsko, czułem, że zaczynam go spowalniać. Jestem sam w środku dżungli, Puszczy Piskiej, na jednym z cudów świata, Maratonie Mazury.

Przede mną Moja Sportowa Żona na rowerze. Ale właśnie zaczęły się takie górki, a droga zrobiła się piaszczysta, że rower robi się wolniejszy od biegacza, więc MSŻ ucieka do przodu, walczy z drogą, dystansem (jedzie od początku), znużeniem. Wjeżdża na górkę, ja zbiegam z poprzedniej, tracę ją z oczu i jestem sam.

Sam ze swoim strachem. Biegliśmy z Markiem na pozycji 9 i 10, liczyłem, że na finiszu będę szybszy, bo mam od Marka lepsze życiówki. Ale wspólnego finiszu nie będzie, bo to mi zabrakło energii. Znów, chociaż tym razem zacząłem ostrożniej, tempo 4:30 czyli bieg na 3:10. W zeszłym roku zacząłem po 4:00-4:15 i od połowy byłem jak pęknięty balonik. Teraz balonik pęka koło trzydziestego. Z impetem uchodzi wszystko.

Najpierw marzenia o nadspodziewanie dobrym biegu, takim, w którym jakimś cudem łamię trójkę. Potem plany dobrego biegu, w którym trzymam do końca tempo i finiszuję. Zostaje jeszcze nadzieja na miejsce w pierwszej dziesiątce.

Być w pierwszej dziesiątce na maratonie to jest coś. Dla mnie to jak stanąć na podium. Jak wrócić z medalem, który chociaż jest tylko za udział, to dla mnie ważyłby jak medal za zwycięstwo.

Kiedy już uciekło mi wszystko zostaje tylko strach. Że zza zakrętu wybiegnie szybki jak przecinak biegacz i mnie przetnie, przeleci, przejedzie i przegram wtedy wszystko poza doznaniami emocjonalno-survivalowymi. Bieg piękny, trasa ładniejsza niż rok temu, fragment po wysokim brzegu nad Jeziorem Bełdany może się równać chyba tylko z połoninami.

Siły też mnie opuściły. Nie kupiłem sobie żelów węglowodanowych, które postanowiłem zostawić na płaskie, szybkie biegi, tylko dwa snickersy. Na maratonie w Krynicy rok temu poczułem po snickersie dużego kopa. Ale wtedy biegłem treningowo na złamanie czterech godzin, żołądek był pewnie mocniej ukrwiony i dał sobie radę ze strawieniem batona. Teraz czuję, że snickers na szybkim maratonie to błąd. Zwalniam o dobre pół minuty na kilometrze. Na Garminie wygląda to różnie, bo dodatkowo czas zaburzają górki i piaski.

Jest gorąco, może za gorąco na taki bieg. Ale dla wszystkich jest tak samo gorąco. Marek z Mrągowa, z którym przegadaliśmy ponad dwie godziny (rozkręcił w Mrągowie grupę, w której biega już 30 osób, wszyscy w żółtych koszulkach z herbem Mrągowa czyli niedźwiedzią łapą na plecach) życiówki ma słabsze, a pofrunął do przodu. Nie w gorącu problem.

Na trzydziestym siódmym kilometrze jestem wciąż sam ze strachem. Poluzowałem kontrolę tętna; starałem się biec z tętnem do 160, teraz pozwalam sobie na więcej, ale i tak maksymalne tętno na trasie to będzie zaledwie 169, tyle ile na początku w Poznaniu czy na Orlenie. I nie jestem w stanie wejść na wyższe obroty.

Jest za to pot. Uff jak gorąco. Nawadniam się prawidłowo, pocę się więcej niż zwykle.

Strach dogania mnie gdzieś tak na 38-39 kilometrze. Droga się poprawiła, więc MSŻ jedzie koło mnie, ogląda się i mówi teatralnym szeptem, że gościu mnie goni. Zrywam się do boju, jakieś 100 m ciągnę szybko, 100 m resztką woli, a potem 100 m uciekam przed zbliżającymi się krokami i dyszeniem. Sądząc po wentylacji gościu ma tętno 175. Nie walczę, wdeptuje mnie w ziemię.

Do mety oglądam się, czy nie stracę kolejnej pozycji. Następny biegacz dociera do mety 4 minuty za mną, do pierwszej dziesiątki tracę 2 min. Docieram w 3:21, ale na 42,2 km mam czas 3:17, przy standardzie pomiaru trasy na Mazury Maratonie, to bardziej wiarygodne. W zeszłym roku miałem 3:11, ale gdyby maraton miał 42,2 km byłoby ok. 3:16. Czyli teraz poszło słabiej niż rok temu, mimo rozsądniejszego początku. Jestem zły.

Gdyby mi przyszło do głowy sprawdzić zębem medal, czy nie jest przypadkiem złoty, wyszłoby na pewno, że jest gorzki. Ok, to był start treningowy. Bez BPS-u, makrocyklu akumulacja-intensyfikacja-transformacja, bez psychicznego nastawiania się na sukces. Chyba bez tego się u mnie nie da. Bez tego jestem w stanie biegać maratony po 3:15-3:30. Żeby zdobyć złoty medal, muszę wykonać pracę pod ten cel. I zrobię to na jesieni.

W tym odcinku nie piszę o:

I Półmaratonie Radomskiego Czerwca w najbliższą niedzielę w Radomiu. Nie dam rady tam dotrzeć, a szkoda, ale sporo podopiecznych się wybiera, Uniqanie i nie tylko. Są jeszcze miejsca

– Kajakach na bajecznej Krutynii (wystarczy zdjęcie)

1

– Kozie z Parku Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie, która usiłowała zjeść sznurówki z butów MSŻ (jak wyżej) – a kto będzie w okolicy, polecam odwiedzić park, spacer z jeleniami pośród danieli, łoś z bliska itp.

2

– Treningu MMA z Iwoną Guzowską, bo napisałem w Newsweeku



Updated: 17 czerwca 2013 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.