Najsmutniejszy maraton w życiu

Janek, mój Syn Fotograf ma guza mózgu. Nieoperacyjnego. Szanse na wyleczenie są podobne do szansy na to, że w maratonie w Warszawie padnie rekord świata.

Mój najsmutniejszy maraton w życiu zaczął się tydzień temu, w nocy z poniedziałku na wtorek, kilka minut po tym, jak kliknąłem w guzik „opublikuj” po napisaniu odcinka bloga o chorobach. Zadzwonił Janek, który trafił właśnie do szpitala z podejrzeniem zapalenia opon mózgowych. Najpierw standardowo robi się tomografię, żeby wykluczyć guza. Zrobili i zamiast wykluczyć guza, stwierdzili go. Guza mózgu stwierdzili. Nie będę podawał rozmiarów, umiejscowienia, bo to są te najnudniejsze na świecie teksty, którymi mówią chorzy na raka i członkowie rodzin. Sam zaczynam już rozmawiać tym językiem z najbliższymi. Glejak to wyrok, oponiak chyba nie, chłoniak się sprawdzi w googlu.

Świat mi runął tamtej nocy. Dojechałem do szpitala, Janek wyjeżdżał właśnie z rezonansu, na którym mieli dokładniej określić rodzaj guza. Przybiliśmy piątkę, a Janek wreszcie z kroplówką, lekarstwem pojechał spać na oddział. Przesiedzieliśmy dwie godziny na korytarzu z mamą Janka, żeby nam powiedzieli co to za guz. I chociaż wyniki były już po godzinie, to żaden lekarz nie miał odwagi poinformować nas, że to (najprawdopodobniej) ten najgorszy. Póki się sami nie upomnieliśmy.

Czy może być jeszcze gorzej? Rano pozałatwiałem formalności związane z ubezpieczeniem zdrowotnym Janka, bo operacja onkologiczna może zrujnować każdego. Dzwonię z dobrą wiadomością, a dostaję w zamian najgorszą – operacji nie będzie. Nie ma jak.

Janek, chłopak którego całe życie bodźcowałem – żeby się uczył, żeby był coraz bardziej odpowiedzialny za siebie w szkole, w domu, wreszcie na swoim. Bodliśmy się przy tym dobre dziesięć lat. Coś się zaczęło układać gdzieś tak półtora roku temu, potem wyjechaliśmy na parę dni na Mazury jak za dawnych lat i było jak za dawnych lat. Coś się zaczęło budować. I pierdolnęło w jeden wieczór. Nasza perspektywa przyszłości zawęziła się nagle do tykającego zegara.

Janek, chłopak, który teraz zaskakuje mnie dojrzałością. Jest taki spokojny, jest taki pogodzony z tym, że co ma być to będzie. Jest optymistyczny przynajmniej do momentu, kiedy ból rozsadza mu czaszkę i to nie metaforycznie, tylko w postaci narastającego obrzęku. I znów trzeba go bodźcować – bo uparł się, że nie da sobie zrobić biopsji, wyszedł ze szpitala, leży u mamy. A tylko zrobienie tego badania otwiera furtkę do szansy. Wygłaszam najlepsze ojcowskie mowy, z wszystkimi emocjami ćwiczonymi na ponad 50 maratonach – Janek dopuszcza już biopsję, jak się lepiej poczuje. Moja Sportowa Żona znalazła nawet termin na najbliższy wtorek, ale trzeba będzie to dziś przesunąć.

Janek, mój syn. Mówimy sobie teraz rzeczy, których nie mówiliśmy sobie przez 20 lat. Kocham cię synku, kocham cię tato. Bierzemy się za rękę, jakbyśmy wierzyli w bioenergoterapię emocjonalną. W ojca i syna.

Do środy nie biegałem, bo z Jankiem było coraz gorzej. Zrobiłem tylko kilka przyspieszeń na treningu z ubezpieczeniowcami. Dietę białkową zrealizowałem o tyle, że nie jadłem prawie nic, schudłem dwa kilo. Zdarza mi się w samochodzie, w samotności przeżywać emocje, o których nie chcę teraz pisać.

W czwartek rano interwały, a potem kilka godzin z synem i jego pękającą z bólu czaszką. W piątek byliśmy z mamą Janka na konsultacji u lekarza z zespołu profesora Ząbka. Profesor Ząbek i terapia promieniami gamma to jedyna nadzieja. Ale chyba też się nie da. Lekarz ma jeszcze oddzwonić, jak pokaże wyniki Janka profesorowi.

Znajomi podrzucają telefony lekarzy, proponują pożyczenie pieniędzy na operację, porozmawianie i wszelką pomoc. Dzięki za to, że jesteście, dzwonicie, piszecie. To, czego teraz potrzeba, to błysku geniuszu w oku profesora, który w wynikach Janka dostrzeże szparę na wpuszczenie promieni gamma. Szansa, że profesor Ząbek biega i podczytuje blog jest jednak tak mała, jak wszystkie szanse w tym odcinku.

W piątek i sobotę też nie biegałem. Zabrakło czasu i energii, bo w piątek cała energia poszła w załatwianie Jankowi sterydów, które w końcu zmniejszą mu obrzęk. A w sobotę cały wolny czas przesiedziałem z Jankiem. Forma mu zaczęła wracać, gadaliśmy i o szkole, i o dziewczynach, i o bieganiu, pokazałem Jankowi świetną koszulkę z tegorocznego maratonu – na której jak w kalkulatorze Elwro można wpisać wynik biegu. Ja sobie tydzień temu dawałem 2:52-2:54. Ale po tygodniu stresu – dla organizmu to jest chyba, jakby był w permanentnym treningu – nie miałem pojęcia, co się uda.

Ruszyłem w niedzielę z ciężarem. Rano nie dodzwoniłem się ani do Janka, ani do jego mamy, wiedziałem, że nie stało się nic strasznego, bo by do mnie zadzwoniła, ale nie wiedziałem co się dzieje. Niepewność jest gorsza nawet od złych wieści.

Na dziesiątym kilometrze dołączył na rowerze Dziki.

– Biegnę ten maraton z Jankiem na plecach i jest mi ciężko.

– To może przenieś go do serca?

– Wiesz, Dziki, to jest takie kiczowate, że aż ładne.

Zaczynają mi się w mózgu włączać wróżby. Np. przejadę na zielonym – Janek wyzdrowieje, na czerwonym – nie wyzdrowieje. Albo: pobiegnę w tyle i tyle to dobrze, a w tyle i tyle to źle. Kiedy jedna półkula wpada w te bzdury, drugą natychmiast to sobie wybijam z głowy. Wiadomo, że wyzdrowienie Janka nie zależy od świateł lub wyników na mecie, a przede wszystkim od doktora Ząbka.

Ale raz się nie oparłem zabobonowi. Po pokonaniu wszystkich kryzysów (pierwszy na piętnastym, drugi na trzydziestym drugim kilometrze) z całkowitą pewnością, że grupa na 3:00 mnie nie wdepcze w asfalt zachrzaniałem przez Most Poniatowskiego doganiając małą grupkę przede mną. I zobaczyłem kolegę z napisem „Mort!” i wizerunkiem śmierci z kosą na koszulce. Skręciliśmy na ślimak, zaczął się duży zbieg, a ja dobrze zbiegam. Przegonić śmierć, wygrać ze śmiercią. Wyprzedziłem go i postanowiłem utrudnić sobie zabobon: nie wolno dać się wyprzedzić, ale też nie wolno się odwracać. Dlatego na finiszu wyglądałem tak jakbym umierał.

W maratonie wygrałem.

2:57:00 to na dziś duże zadowolenie. Zdaje się, że słowo życiówka powoli będzie znikało z bloga. Szanse na nią wiadomo jakie. Zaczynam się uczyć, żeby cieszyć się tym, co się ma – bieganiem maratonu poniżej 3 godzin. Cieszyć się tym jak najdłużej, w kolejnych kategoriach wiekowych.

A walczyć – o syna. Póki jest szansa.

Updated: 30 września 2013 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.