Polska wygrała z Belgią. A ja z deszczem i chorobą. Rano za oknem siąpiło. Stwierdziliśmy z Moją Sportową Żoną, że oszczędzimy łożyska naszych rolek i rezygnujemy ze wspólnego jeżdżenia. Na szczęście człowiek nie jeździ na kółkach i deszcz mu nie straszny. Odprowadziłem córkę przedszkolaka już w dresie i narzuconej na to kurtce. A potem w samochód i Las Kabacki pachnący wszystkimi treningami wiosny, lata i jesieni. Stanąłem na miękkiej od liści ścieżce i ruszyłem. Obiecywałem sobie nie patrzeć na zegarek, ale nie wytrzymałem i dopilnowałem jednak, żeby bieganie nie trwało 29 minut, tylko 31. Bo poniżej pół godziny to nie jest bieganie, ale zabawa ruchowa. Obiecywałem sobie nie kontrolować tempa, specjalnie biegałem dzikimi ścieżkami, ale jak znalazłem się na oznakowanej drodze, to zmierzyłem sobie jednak prędkość. Kilometr w 6 minut i 29 sekund. Czyli kompletny luzik. To nie był trening. Żadnego nerwowego patrzenia na zegarek, podkręcania tempa. Słyszałem podczas biegania ptaki. Czułem bardzo intensywny leśny zapach, przypominały mi się nie tylko całoroczne treningi, ale wędrówki po górach sprzed bardzo wielu lat. W lesie wyłazi ze mnie zwierzę, czuję całym sobą, że to moje naturalne środowisko. Kiedy trenuję, kiedy zmęczę mięśnie – to czuję, że jestem (pisałem kiedyś, to maksyma zasłyszana od kajakarza Pawła Baraszkiewicza). Kiedy swobodnie biegam, jak ekologiczny Easy Rider – to czuję, że oddycham. I nawet jeśli w płucach miałem jeszcze resztki chorego powietrza, to dzisiejsze bieganie zadziałało jak inhalacja z leśnych kropelek w domowym rondelku. Wygrałem z chorobą. Ze strzykania w całym szkielecie zostało tylko trochę wstrętnego plucia. Ale z oddawaniem krwi poczekam jeszcze tydzień. A plan na jutro: badminton.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.