Bieganie jest piękne jak matematyka. Czasem ludzie pytają, co ja robię na bieganiu. Liczę. Przeliczam tempo z przebiegniętego właśnie kilometra na bieg na 10 km. Przeliczam planowane tempo półmaratonu na kolejne piątki na treningu. Obliczam czas przebiegnięcia maratonu z tempem, które osiągam w drugim zakresie. I tak dalej. Dziś biegałem 10 km w następujący sposób: najpierw 4 km w tempie zbliżonym do zaplanowanego na maraton w Poznaniu (to już za niecałe dwa tygodnie), potem kilometr truchtu, żeby zwiększyć zapał ducha i możliwości mięśni, potem znów cztery szybko, a na ostatnim kilometrze, żeby nie było za nudno czterokrotne powtórzenie 25 sekund na maksa plus 35 sekund truchtu. Dużo liczb w tym akapicie, prawda? Ludzie nienawidzą liczb, ja je kocham. Pierwszą czwórkę biegłem w tempie 4:13-4:20 każdy kilometr. To ładnie, bo na maratonie chciałbym biec początkowe kilometry w jakieś 3 minuty 48 sekund (wtedy każda piątka wychodzi w 19 minut), a na końcu dopuszczam zwolnienie do 4:10 na kilometr. Ładnie, bo na zawodach człowiek zwykle biegnie jak natchniony. Mnie się prawie nigdy nie udaje startowego tempa osiągać na treningach. I dobrze, bo z treningowego punktu widzenia nie ma po co. Powinno się trenować w tempie wolniejszym od zamierzonego. Druga czwórka (ciekawe, ilu z was jeszcze nie odpadło przy tych liczbach – myślę, że tylko zaawansowani biegacze oraz matematycy) już trochę wolniej – 4:21-4:28 kilometr. Ale też ok. A na koniec treningu wyszło słońce. Policzyłem, że biegnąc w tempie z dzisiejszego treningu do słońca biegłbym jakieś 1500 lat.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.