Dziś robiłem szatańskie bieganie. 666-metrówki. Jutro Wielki Piątek. Prawdę mówiąc w ogóle tego nie zauważyłem. Na święta wyjeżdżamy do Rabki, więc nie pieczemy z Moją Sportową Żoną bab. Porządki zrobiliśmy już w zeszłym tygodniu. Sakralny charakter podkreśla palemka w wazonie. I tyle. MSŻ ze zdziwieniem zauważyła na wczorajszym fitnessie, że ma masę klientek, więcej niż w poprzednich tygodniach. Ją to dziwi, bo na Podhalu czas w Wielkim Tygodniu zwalnia, aktywność ludzka spada, nikt nie ma głowy do ziemskich uciec, tylko serce przepełnione Jezusem. W wielkim mieście życiem rządzi bardziej słońce i wymogi mody. Robi się cieplej, kobiety odkrywają nogi, brzuchy i jak najszybciej chcą schudnąć, więc pędzą na fitness. Wiosna. Ja biegam niezależnie od pory roku i świąt kościelnych. Dziś był trening na stadionie na Koncertowej. Krótkie przypomnienie (kto pamięta – niech skacze akapit dalej): nie cieszę się z sobotniej życiówki w Kabatach (36:13), bo chcę biegać dychę w 35 minut. Co robić, żeby biegać szybciej? Bez sensu jest bieganie kilometrowych albo 1,5-kilometrowych odcinków w tempie wolniejszych niż planowane na start. Ale co robić, skoro nie jestem w stanie biegać takich interwałów szybciej? Zaczynać od szybkich krótszych kawałków i je stopniowo wydłużać zachowując tempo. W poniedziałek było sześć 400-metrowych podbiegów w tempie ok. 3:25 na kilometr. We wtorek – osiem razy minuta w tempie 3:20 (około 300 m). A dziś? Plan na dziś był taki: osiem razy 666 metrów czyli dwa kółka stadionu na Koncertowej. Dobiegłem tam z przedszkola, około dwóch kilometrów, około 8.20. O 8.30 tłumnie pojawiają się tam psy na spacerach. Nie znam się na psach, czy one wtedy mają drugie sikanie (bo pierwsze to chyba wtedy, kiedy nocna zmiana wraca do domów)? Żaden za mną nie pogonił, chociaż jeden był wołany. Przy okazji wymyśliłem dobry środek dopingujący dla biegaczy: pies ze wszczepionym ogranicznikiem prędkości. Najlepiej, żeby był regulowany, ustawiłbym go dziś na 3:30 na kilometr. Goni i dopinguje, dwoje w jednym. Pierwsze 666 metrów zrobiłem w 2:15, czyli w tempie 3:23 na kilometr. Kolejne ciut wolniej, ale żadne nie było wolniejsze niż 2:20 (3:30 na kilometr). Z braku psa dopingującego ustawiłem sobie wewnętrzny straszak: Wojtek, jak pobiegniesz wolniej niż 2:20, to koniec treningu, przerywamy, do domu, leżeć i się wstydzić. Trzy razy – na osiem powtórzeń – byłem na granicy, stoper pokazał równe 2:20. Ale dałem radę. Szybko do domu, bo przed pracą byłem umówiony jeszcze z córką gimnazjalistką na ping ponga, gdyż ma ferie. Niestety córka zaspała, ping pong spadł na jutro. Za to wieczorem idziemy z MSŻ na pożegnalnego badmintona na hali. Stwierdziliśmy, że tak jest już cieplutko i milutko, że wracamy z siatką na podwórko. Bo wiosna.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.