góral – 1 czerwca 2008

 Góral to było chyba 50 złotych, ktoś pamięta? Ale dziś będzie o innym góralu.

Miałem biegać, ale nie muszę. I przyjechał mi do głowy pomysł, żeby zamiast treningu zrobić sobie czystą rekreację. Pożyczyłem od teściowej rower górski, naprawdę fajny, chociaż bezmarkowy, ale kupiony w znanym markecie sportowym na D. Przerzutki ładnie chodzą (firma brzydkie słowo na S.), amortyzatory z przodu, komfort. I postanowiłem wjechać na Krzywoń. To chyba około 300 m przewyższenia (miastowi: czyli dwa razy na Pałac Kultury albo trzy razy na Poltegor). No i zaczęły się schody.

Do stóp góry jechało się cudnie, potem kiedy droga zaczęła się wspinać, mocno, ale fajnie. Kiedy droga zamieniła się w ścieżkę – już hard core’owo. A kiedy ścieżka zaczęła piąć się raptownie, nie dałem rady podjeżdżać. Musiałem stanąć, złapałem sobie tętno, było na poziomie maksymalnego. Zadyszka w płucach, niemoc w nogach. Podprowadziłem rower kilkadziesiąt metrów, ścieżka trochę odpuściła, znów wsiadłem. Ale jeszcze ze dwa-trzy razy (ze zmęczenia nie pamiętam dokładnie) musiałem podchodzić z rowerem.

I mam do was pytanie. Nie o to, jaki banknot nazywano góralem, jaki jest supermarket na D. i firma od przerzutek z brzydkim słowem na S. (chociaż kto ma ochotę, niech odpowiada). Tylko jak się jeździ na rowerze górskim.

Jechałem już na jedynce z przodu i z tyłu, a momentami musiałem podchodzić. Czy to dyshonor? Coś takiego jak maszerowanie po trzydziestym kilometrze maratonu? Czy norma, od której odstępować mogą tylko Maja Włoszczowska i jej koleżanki?

Wjechałem na Krzywoń licząc z domu w 35 minut. Wbiegłbym tam w podobnym czasie, może nawet parę minut szybciej. Rower pod górę nie jest twoim sprzymierzeńcem. W dodatku mocno obciąża czworogłowy, czułem się, jakbym przez te 35 minut dźwigał na altasie równowartość ciężaru własnego ciała. Było to cięższe, sporo cięższe niż wbieganie pod górę (co też do najłatwiejszych rzeczy nie należy).

A potem zjazd. Czysta frajda. Letnia odmiana narciarstwa. Wyłączyłem empetrójkę i zdjąłem z uszu słuchawki, żeby sycić się pędem powietrza. Po kamieniach i korzeniach zjeżdża się trochę trudno, głównie na hamulcach (czy to dyshonor?). Raz nawet musiałem paręnaście metrów sprowadzić rower, bo droga była tak stroma i korzeniasta (czy to dyshonor do kwadratu?). Najlepsze są zjazdy po ścieżkach z miękkiej ściółki albo po trawiatstych łąkach. Taki zjazd jak wzlot.

Nie wiem, czy jest takie prawo fizyki, ale powinno być. Przynajmniej w fizyce sportu. Siła potrzebna do zdobycia góry i zejścia z niej jest niezależna od techniki (sprzętu) używanej do tego zadania. Wjeżdżało się sporo ciężej niż by się wbiegało. Ale zjazd to zerowy wydatek energii, czysta przyjemność, a jak człowiek zbiega, to jednak musi się nogami namachać.

Kończę, bo nasi piłkarze właśnie wybiegają na murawę na mecz z Danią. Ostatni przed mistrzostwami. 

Updated: 12 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.