Jestem zły. Bo nic mnie nie boli. Już tłumaczę. Rano zmierzyłem się z dystansem 10 km na atestowanej trasie w Poznaniu. Do tego biegu przygotowywałem się od stycznia. Z tego biegu miałem zrezygnować, bo treningi mi nie szły. Na ten bieg się zdecydowałem tydzień temu, bo nadspodziewanie dobrze poszedł mi start na trasie ok. 10 km (podobno 150 metrów krótszej) w Kabatach, zrobiłem tam 36:28. Poznański świt przywitał mnie deszczem. Ziąb do tego nieludzki. Ja wszystko zrobiłem ok, wyspałem się, najadłem, nawodniłem, wypróżniłem, zapisałem na bieg, odebrałem numer startowy. I o 11.30, pół godziny później – bo straszny tłum był w sali do zapisów stanęliśmy na starcie. Deszcze niespokojne potargały Jezioro Maltańskie. Fale jak nad morzem i namiastka halnego w twarz. Mogę się teraz tłumaczyć, że było ślisko Że wiatr nas zatrzymywał, a na przeciwległym brzegu nie za bardzo popychał w plecy, bo tam byliśmy zasłonięci. Że trasa była prawdopodobnie dłuższa o kilkadziesiąt sekund. I że dlatego mój wynik na atestowanej dziesiątce to 37:00. Całe popołudnie rozważałem sam ze sobą i z Moją Sportową Żoną na słuchawce telefonicznej i z Danielem, który biegł Maniacką Dziesiątkę rok temu, ale teraz nie za bardzo biega, bo biega za kafelkami do mieszkania, które urządza przed ślubem. Czy ja pobiegłem słabo, czy w granicach wyniku z Kabat, czy jak na te warunki to wręcz dobrze. Srututututututututu. Zły jestem na siebie, bo nic mnie nie boli. Wysiadłem z samochodu i mógłbym iść na trening. Może nogi trochę ciężkie, ale nie bardziej niż po sześciu kilometrówkach bieganych na maksa. Na startach nie można biec. Trzeba się ścigać, walczyć, zarzynać. Nie dać się. Gonić tego faceta przede mną. Albo tę blondynkę, zwyciężczyni wśród kobiet przybiegła pól minuty przede mną. Niby biegłem dobrze, na drugiej połówce straciłem tylko cztery sekundy, więc wiem, że docisnąłem. Niby dałem z siebie dużo, na mecie byłem znów o włos od wymiotów. Ale dlaczego nie docisnąłem tak, żeby mnie zakwasy męczyły przez trzy dni? Żeby serce nie mogło dojść do siebie, a nie pokazywało właśnie lajcikowe tętno 66. Sam pisałem niedawno o pokonywaniu coraz wyżej zawieszonej poprzeczki, o tym gonieniu uciekającej koszulki. Tylko że trzeba ją zębami łapać. Nie wiem jeszcze, co zrobię w tym tygodniu z treningami. Ale następny start za tydzień, też ważny, Półmaraton Warszawski. Jeśli nie zrobię życiówki, to wolałbym nie mieć ze sobą do czynienia.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.