Wracam do dłuższego biegania, ale trochę sobie poluzowałem kierat.
Ciągle mi siedzi w głowie to, co opowiadał trener Darek K.: żeby biegać mniej, a szybciej. Nie wytrzymałem, zadzwoniłem i zapytałem go, o casus Januszewskiego. Pamiętacie – to co pisałem w poniedziałek na blogu, że nie da się 400-metrówkami przygotować do maratonu, bo taki Januszewski, mistrz na 400 metrów w biegach długich przegrywa z maratończykami-amatorami. I kurcze, trener Darek K. ma odpowiedź: trening sprinterski jest całkiem inny, Januszewski biegał powiedzmy sześć 200-metrówek, ale każdą na rekord makroregionu, powiedzmy po 25 sekund. A maratończyk ma biegać 200-metrówki nie tak szybko, powiedzmy po 32 sekundy, za to robiąc np. 20 powtórzeń. Brzmi sensownie.
Po tygodniu wyluzowania – krótszych i szybszych treningach, bo jeszcze zanim rozmawiałem z Darkiem K., poczułem się zatupany – moje czasy mnie samego zaskoczyły. W poniedziałek było tylko 45 minut za to z sześcioma podbiegami Słonika (po 400 m, Las Kabacki zdobywany od strony Powsina). Czasy po 1:25-1:30, dobre 10 sekund szybciej niż przed wyluzowaniem. W środę były kilometrówki, mocny akcent przed sobotnimi zawodami (Puchar Maratonu Warszawskiego na 20 km na Młocinach, kto biegnie?), sześć powtórzeń z 2 minutowymi przerwami w truchcie. Średni czas kilometra – 3:41. To ładnie, bo na zawodach wystarczy mi, że pobiegnę trochę lepiej niż 4:00 na kilometr.
We wtorek i dziś było długo (po półtorej godziny) i wolno, kilometr po 4:50-5:10. Bo jednak będę się do końca sezonu trzymał szkoły Skarżyńskiego. Ale zdejmuję już chyba z pleców ten krzyż biegania wyłącznie powoli, który noszę od czerwca. W sobotę zawody, będzie ponad godzina, ale szybko. Człowiek musi się tak przetrzeć.
No, starczy o bieganiu, teraz to na co wszyscy czekają. Komunikat o zdrowiu Mojej Sportowej Żony. Noc z wtorku na środę była chyba dnem, od którego można się wreszcie odbić. Już się zastanawiałem, czy pogotowie wzywa się przez 999 czy 112, bo MSŻ się dusiła. Rano usiłowaliśmy jeszcze dostać się do magiczki (dzięki Kamil za namiar, skorzystamy, jak magiczka wróci z wakacji), w końcu MSŻ poszła do wreszcie dobrego lekarza, który stwierdził zapalenie krtani. Wygląda na to, że choroba zaczęła się cofać.
W środę wieczorem mieliśmy ostatni wieczór przed wyjazdem MSŻ na "turnus rehabilitacyjny" do Rabki-Zdrój. Tak nam hormony zagrały, że wyszliśmy sobie na rolki i zajechaliśmy na kolację do nowo odkrytej włoskiej knajpki (koło skrzyżowania KEN i Jastrzębowskiego, polecam z czystym sumieniem). Noc była piękna, co najpiękniejsze ataków kaszlu mniej, a ranek jeszcze piękniejszy. Założyłem ubranie biegowe, a MSŻ wsiadła na rower i towarzyszyła mi na długim wybieganiu. Zrobiliśmy w 12-godzinnej pigułce te fantastyczne rzeczy, które byśmy robili przez pótora tygodnia, gdyby nie choroba.
A teraz zostałem sam w domu. Już od wczoraj namawialiśmy się z Dzikim, żeby coś zrobić wieczorem (w związku ze starą plotką przypominam, że nie chodzimy ze sobą do łóżka). Ale okazało się, że ze spotkania nici, bo Dziki musi odwieźć gdzieś średnią córkę.
Kiedy byliśmy w wieku Kevina, człowiek nie miał wolnej chaty, bo zajmowali ją rodzice. Teraz nie może skorzystać z wolnej chaty, bo zajmuje się dziećmi.
MSŻ już pewnie dojeżdża do Radomia. To 100 km od Warszawy, tyle co Kaliska Setka (kto biegnie?).
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.