Umarł człowiek. Myśleliśmy od wczoraj, że maratończyk, a ściślej rolkarz, który startował w półmaratonie. Okazało się, że nie. I co, mam napisać, że lżej na sercu?
Posłuchajcie, to wam opowiem. Najpierw usłyszałem plotkę w pociągu z Poznania – że na trasie umarł rolkarz. Plotkami się człowiek nie przejmuje. Ale kiedy następnego dnia Magda Ż. z gazetowej drużyny debiutantów opowiedziała, jak przebiegała koło karetki, policji i czarnego worka, to zaczęła mi migać czerwona lampka. W teorii dziennikarstwa nazywa się to dwoma niezależnymi źródłami.
Zapytałem dziennikarzy Gazety z Poznania, powiedzieli, że sprawdzą i że mi odpiszą niezależnie od tego, czy coś się stało czy nie. I cisza. We wtorek do nich znów zadzwoniłem, powiedzieli, że coś jest na rzeczy, ale to był nieszczęśliwy wypadek, nie będą o tym pisać.
Opowiedziałem o tym Mojej Sportowej Żonie. Śmierć, jak śmierć – stwierdziła. Wysłałem esemesa do Kamila D. No co ty, o rany, to straszne – zareagował Kamil. Jego żona była jeszcze bardziej radykalna: że powinno się natychmiast przerwać maraton, skoro nawet wyścigi Formuły 1 się przerywa w takich wypadkach.
I od wtorku chodziłem z tą śmiercią w głowie. Między dwoma skrajnymi zdaniami próbowałem odnaleźć własne. Wyrobiłem sobie w końcu swoją opinię: że maraton powinien się toczyć, ale należało pożegnać człowieka minutą ciszy. Że nie należy przesadzać w takiej sytuacji z tragicznym patosem, ale też nie wolno przesadzać z obojętnością. Bo śmierć zdarza się ciągle, choćby w ruchu ulicznym, a nikt z tego powodu nie zatrzymuje ruchu samochodowego w mieście (to wzięte z MSŻ). Ale też szczególna jest śmierć kogoś, kto szykował się do udziału w maratońskim święcie – ona na to święto wpływa (to z Kamila). Bo wspólna rozgrzewka, wspólny start powodują powstanie jakiejś wspólnoty, bliskości – a kiedy umiera ktoś choćby trochę bliski, to się to przeżywa (to już moje własne).
Napisałem maila do biegającego szefa, ale sprawa w Gazecie codziennej już była ewidentnie przespana. Biegający stwierdził, że może by o tym wspomnieć w reportażu o naszej ósemce, który mam pisać niebawem.
Bardziej energiczny był tygrys dziennikarstwa radiowego czyli Kamil. Stwierdził, że wyjaśni to w dzisiejszej audycji, umówił się na rozmowę telefoniczną z dyrektorem maratonu poznańskiego. I to była naprawdę krótka piłka. Ani rolkarz, ani biegacz nie umarł na trasie biegu. Ktoś przy trasie – kibic albo przechodzień – dostał zawału i nie udało się go uratować. Amen.
Odetchnąłem, w jakiś sposób odetchnąłem. Chociaż to w pewien sposób nieludzkie. Gdyby jakimś cudem na ten blog zajrzała rodzina tego człowieka miałaby prawo uznać mnie za zimnego potwora. Mamy jednak na świecie tragedie swoje i cudze.
Ale z Kamilem byliśmy dziś w gorącej linii, wiem, że dzwonił do Marka T. dyrektora Maratonu W., co on by zrobił w takiej sytuacji. Nie wiem co, bo rozmowy nie podsłuchiwałem, ale wiem, że organizatorzy dużego biegu mają procedury na taki wypadek, bo muszą się z tym liczyć. Wcześniej żartowaliśmy na czarno, że na mecie powinna być przygotowana czarna wstążka (ok. 300 metrów), nożyczki i trzy tysiące agrafek, żeby każdy biegacz otrzymał razem z medalem żałobną wstążeczkę. A może tak powinno być na serio?
O poznańskiej śmierci mniemanej napisałem jeszcze we wtorek Dzikiemu. Odpisał tak: "W Londynie 22-letni biegacz skończył z czasem 3:30 i zemdlał. Zmarł w szpitalu z przewodnienia (hiponatremii). 53 śmierć w historii tego biegu. W Londynie najwyższa temperatura w historii maratonu, nagrzany asfalt, bieg w tłumie".
Memento o tym.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.