miasto moje, a w nim… – 29 września 2008

– I że cię nie opuszczę, aż do śmierci – powiedział mi Daniel-źrebak na 12. kilometrze maratonu. Uśmialiśmy się jak konie.

Ciągle żyję wczorajszym biegiem. Jesienne święto, Maraton Warszawski, szykowałem się do tego od czerwca. Przeżyłem odwodnienie w Bułgarii i w Gorcach, wstawałem rano zdobywać Lasek Grunewald, trzaskałem podbiegi na Agrykoli (z Danielem-źrebakiem), w Lesie Kabackim (z biegającym szefem albo Kamilem), ścigałem się w Pucharze Maratonu (z Dzikim). Ok. 1200 km raz wolniejszych, raz szybszych, poukładanych jak puzzle – po to, żeby dobrze przebiec 42,2 km po ulicach Warszawy.

Obudziłem się o trzeciej w nocy, po całym dniu nawadniania musiałem iść do ubikacji. Dospałem do szóstej, picie, wypróżnienie, ubieranie, śniadanie, picie, banan i już byliśmy z Moją Sportową Żoną na starcie.

MSŻ to osobny rozdział. Prowadziła wczoraj na scenie rozgrzewkę przed startem dla wszystkich biegaczy. Chodziłem z tego powodu dumny jak paw, rozgrzewka była naprawdę sensownie przygotowana, do zrobienia w tłumie, ale z głową. Tyle że scena stała tak, że nikt niczego nie widział. A nagłośnienie było takie, że nikt niczego nie słyszał, ani MSŻ wydającej komendy, ani zaproszonej z wielką pompą Zofii Hopfer, żonie słynnego Tomasza Hopfera, ani nawet wystrzału z pistoletu startowego.

Ruszyłem z zamiarem równego biegu po 4:00 kilometr. To byłoby 2:50 z minutowym zapasem. Na początku łapałem małe opóźnienie, ale człowiek musi słuchać swojego organizmu i to bardziej niż stopera. Biegnąc z luzem robiłem kilometry po 4:01-4:03. Na 5. kilometrze dogonił mnie Daniel-źrebak, który wiosną pokonał mnie niczym w Wielkiej Pardubickiej. Szykowałem się na rewanż, ale realistycznie patrząc szanse były 7:3 dla Daniela, miesiąc temu w zawodach na 25 km nie dał mi szans, wygrał chyba o 2-3 minuty.

Na Miodowej Daniel obiecał mi, że będzie się mnie trzymał i nie opuści aż do śmierci. Razem dobiegliśmy do półmetka, gdzie dogoniła nas dziesięcioosobowa grupa. I jakoś tak się zrobiło, że Daniel biegł na końcu tej grupy, a ja na czele, razem z MSŻ.

Bo MSŻ to osobny rozdział. Po tysięcznych dylematach, czy jechać na rolkach (co jest formalnie zakazane), czy nie – zdecydowała, że będzie mi towarzyszyć od półmetka, kiedy już naprawdę zrobi się na trasie luźno. Dzięki.

Teraz trochę liczb. Na półmetku mój stoper pokazał 1:25:15 (na zegarze były bzdury). Czyli leciutkie opóźnienie do planu – maraton w 2:50. Byłem zadowolony, bo tak radził dzień wcześniej guru Skarżyński, którego spotkałem w miasteczku maratońskim. Czułem, że mam siły na przyspieszenie, tak jak radził guru. Tyle że zrobiłem to już na 25 kilometrze, a nie na 30, inaczej niż sam innym radziłem przed maratonem. Ale szewc bez butów biega.

Kolejne pięć kilometrów w tempie 3:57. Cudne kilometry, wyprzedzałem jednego gościa po drugim. Jechałem jak pociąg. MSŻ dała mi pół batona energetycznego, a ja pędziłem jak na uranie. Widziałem, że na odcinkach pod górę musi się nieźle wysilić. Daniela już nie było widać, MSŻ mówiła, bo ja się nie obejrzałem w tym biegu ani razu.

Nawet kiedy zaczęło się trochę gorzej. Po trzydziestce tempo kilometra spadło do 4:10, potem nawet do 4:20. MSŻ musiała zwalniać, żeby podać mi banana. A i tak myślę, że zawdzięczam jej, że tempo nie zleciało do 4:30.

Wiedziałem, że życiówka – 2:49 – mi odjeżdża. Ale ciągle byłem pociągiem dalekobieżnym, ciągle to ja wyprzedzałem innych. Upartywałem sobie w oddali koszulkę biegacza i za kilka-kilkanaście minut już go wyprzedzałem. Od półmetka aż do mety mnie wyprzedził jeden biegacz, a ja ze 20.

Dobiegłem w 2:53:30. Wiceżyciówka. Więcej się nie dało. Życiówkę zrobiłem dwa i pół roku temu w jakimś kosmicznym chyba dniu. Może taki dzień już się nie powtórzy. Taki dzień jak wczorajszy był piękny sam w sobie.

Zacząłem się rozglądać po znajomych. Wyprzedziłem prawie wszystkich, z którymi ostatnio przegrywałem. Pięć minut po mnie na metę wpadł Daniel-źrebak. Zmęczony, ale też zadowolony, że osiągnął tyle, ile w tym dniu mógł i złamał znów magiczną trójkę. Poszedłem pół kilometra przed metę, gdzie zaraz dotarła MSŻ już w butach i tam dopingowaliśmy wielu z was, czytelników i wielu nieznajomych, wielu znajomych. Dzikiego, któremu do złamania 3:15:00 zabrakło dwóch sekund (ale to i tak potężna życiówka). Biegającego szefa, który poprawił życiówkę prawie o kwadrans – zrobił 3:17:00. Kamila, który zrobił życiówkę, chociaż nie był zadowolony z biegu. Michała, który też się w końcu przełamał. Fitnesskę Kasię, która zaczęła biegać w lipcu, a wczoraj śmignęła w 3:52. Czekaliśmy do czterech godzin, potem musieliśmy odebrać pod sceną córkę przedszkolaka od opiekunki, więc Misia (4:06) spotkaliśmy już za metą. Na pewno o kimś zapomniałem, ale piszę na gorąco, ciągle tym żyję. Piszcie, wpisujcie poniżej swoje historie o biegu, swoje rozdziały tej opowieści. Mam tak samo jak ty miasto moje, a w nim najpiękniejszy mój świat, najpiękniejsze dni. Organizatorzy chcieli to puścić przed biegiem, ale się widać rozmyślili.

Udało mi się być najszybszym w klasyfikacji dziennikarzy. Dostałem ładną statuetkę, stoi już na sportowej półeczce. Na scenie nie udało mi się dojść do mikrofonu, chociaż bardzo chciałem, żeby powiedzieć parę słów o MSŻ.

Bo MSŻ to osobny rozdział. Chciałem wszystkim opowiedzieć o takiej sytuacji: mąż pyta żonę, czy przez półtora tygodnia przed zbliżającymi się zawodami powinien wychodzić na treningi dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Powiedzieć, że statystyczna żona wyliczy wtedy ile to godzin poświęcamy na bieganie i że można by się zająć trochę rodziną. I powiedzieć, że Moja Sportowa Żona w takiej sytuacji wygania mnie na treningi, żebym potem dobrze pobiegł.

Dlatego ten pucharek chciałbym zadedykować MSŻ. 

Updated: 13 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.