Od soboty biegam z Moją Sportową Żoną. W głowie, w sercu. Różnie.
W sobotę źle. Poprztykaliśmy się na wyciągu, zjechałem sobie dwa razy sam z Maciejowej, ale narty w odróżnieniu od biegania, to nie jest rekreacja dla samotników. Przebrałem się w biegowe ciuchy (to się nazywa kombinacja beskidzka, pamiętacie?), oddałem MSŻ kluczyki i pobiegłem przez góry: Grzebień, przełęcz której nazwy nie pamiętam, Maciejowa i dwie godziny minęły. Przez kopny śnieg, bo omijałem wszystkie chaty, które wyrastały przy leśnych drogach, zanim wypadną z nich trzymane na takie okazje bulteriery. Bardzo wolno, bardzo trudno i z dużym obciążeniem dla włókien szybkokurczliwych w mięśniach – co trenuje siłę, a co za tym idzie szybkość.
Słońce świeciło tak cudnie, że roztopiło mi serce, przytuliliśmy się z MSŻ. Po czym pożegnaliśmy Rabkę – ja góry, narty i rodzinę, a MSŻ koleżanki, jakich nie ma nigdzie na świecie. I w drogę do domu, do pracy. MSŻ natychmiast dostała doła, bo ona koleżanek potrzebuje do życia, jak ryba tlenu rozpuszczonego w wodzie. A tu rzeczywiście komórka nagle milczy, nikt nie chce umówić się na jutro na stoku albo wieczorem w lodziarni z dziećmi.
Piszę o tym, bo to mi bardziej siedzi w głowie na bieganiu niż prędkości interwałów albo tempo na podbiegach. A kiedy w niedzielę nie biegałem – bo to dzień regeneracji – siedziało mi cały dzień w sercu. I niedziela była ciężkim dniem, nikt nie chciałby takich powrotów do domu. Bo dom, to powinno być coś ciepłego, miłego, oczekiwanego, kiedy kończysz dwugodzinną przebieżkę, a na górze czeka gorąca herbata i żona albo mąż z gorącym sercem. Inaczej to tylko mieszkanie.
Bieganie jest dobre nie tylko na kaca, ale też na ból serca. Nie rozwiążesz na bieganiu wszystkich problemów, ale po treningu dasz radę z nimi żyć. Kiedy wróciłem z poniedziałkowego rannego biegania, a MSŻ wróciła z porannego fitnessu (w nowym, prestiżowym, warszawskim 😉 klubie ma zajęcia na 7. rano), to jakby znów wyszło słońce.
A trening był dziś mocny. Normalnie poniedziałek, to siła biegowa, ale uznałem, że po dwóch tygodniach trenowania siły non stop (bo pod górę i po śniegu), lepiej się trochę odmulić, przyspieszyć. Wymyśliłem sobie nowy schemat: 1 minuta szybko, jedna truchtu, 2 szybko, jedna truchtu, itd. do 5 minut szybko, a potem znów 4, 3, 2, 1, wszystko przedzielane minutowym truchtem. I wiecie co? Działa. Udało mi się zmienić energię potencjalną (nabitą w mięśniach przez górskie treningi) w kinetyczną. Pierwszy minutowy odcinek zrobiłem w tempie 4:10 na kilometr. A ostatni mimo zmęczenia dużo szybciej – 3:42.
Naładowałem się trochę i podkręciłem. To dobrze, bo nie tylko do życia, ale do udanego sezonu startowego człowiek potrzebuje dużo siły. Eksplozja będzie na wiosnę. 25 kwietnia biegnę w Krakowie maraton, 9 maja Polska Biega, a my bierzemy ślub.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.