Posłuchajcie. Po prostu opowiem Wam o biegu.
Szósta rano w Stawiszynie. Tak jak napisała w sobotniej zajawce Moja Sportowa Żona noc miesza się z dniem. Realizm magiczny, literatura iberoamerykańska w biegowej rzeczywistości. Kręcimy dwa kółka dookoła rynku, jak grupka wariatów, sto ileś osób, a potem w drogę, w noc, we mgłę. Kiedy znika kogut na dachu policyjnego pilota (bo czołówka odjeżdża do przodu) zostaje tylko ciemność, tupot i spokojny oddech, bo tempo przecież niewielkie, trzymamy z Danielem źrebakiem kilometr w 5:30.
– Dla mnie to deprecha. Tyle przed nami i ta ciemność dookoła – mówię do Daniela.
– Dla mnie pięknie, spójrz na gwiazdy.
O rany. Gwiezdny czas.
Trochę się rozjaśnia, gleba emituje mgłę. Teraz biegniemy w mleku. Daniel: – Tak musi wyglądać piekło. Biegniesz, nic nie widzisz i nie wiesz dokąd.
Strasznie chce mi się sikać, chociaż to dopiero szósty kilometr, ale intensywne nawadnianie od piątku daje znać.
– Daniel, sikam.
– To ja poczekam – Daniel zwalnia.
– Ale ja teraz sikam.
Bo biegnę przed siebie i leję jak koń. Daniel pęka ze śmiechu, a ja opanowałem tę technikę do tego stopnia, że koło czterdziestego kilometra udaje mi się sikać bez zmiany rytmu kroków. Do tego czasu sikam z siedem razy, potem już prawie wcale. Każda kropla herbaty – nigdzie herbata nie smakuje tak jak w Brudzewie – jest organizmowi potrzebna.
Wtedy zaczyna się lekki kryzys. Nie żadna magia, tylko zwykła fizjologia. Organizm po czterech godzinach wolnego biegu wyczerpał cały glikogen, jedzie na tłuszczu. A u mnie to bardzo mało efektywne źródło energii. Nie chodzi nawet o to, że jestem szkielet, ale o zdolności morfologiczne tkanek.
Zrobiłem błąd, że nie zmusiłem się wcześniej do jedzenia. Dzieciaki z Brudzewa, z Jarantów i z Blizanowa podają kanapki, kawałki banana. A ja żołądek miałem ściśnięty. Teraz dostarczam glikogen, daję radę trzymać z Danielem to 5:30 na kilometr, odrobinę tracąc na minutowych odcinkach marszu co pięć kilometrów. Pierwszy maraton robimy w 3:56 i przekraczamy granicę. Granicę 42 km, to mój trzeci pobyt.
Biegliśmy razem z Danielem Kaliską Setkę dwa lata temu. Po 10 km źrebak bryknął do przodu, po 40 go doszedłem, a na 53. zostawiłem. Teraz Daniel ma już więcej biegowego spokoju, trzyma ze mną tempo, chociaż mógłby szybciej. Ale na to przyjdzie czas.
Rozstajemy się na 45. kilometrze: – Ja muszę spokojnie zjeść tę kanapkę, jak chcesz, to biegnij.
I nie mogę go dogonić przez całą piątkę. Zostaję sam. Sam w obcym miejscu, bo pięćdziesiąty kilometr to nie jest znajoma okolica, nawet jeśli wypada w tak bliskim już Brudzewie. Czas na półmetku: 4:43, dobrze.
Na 51. kilometrze zaczynam popadać w nierealizm. Modlę się do MSŻ, bo istnienia Boga nie jestem pewien, a istnienia MSŻ tak: – Sarenko, pomóż mi, pomóż mi, żebym dał radę.
I nie uwierzycie, pomyślicie sobie, że to literatura, ale na sto procent tak było. Kiedy to wypowiedziałem w głowie, z krzaków wychodzi Daniel. Musiał stanąć za potrzebą, biegniemy znów razem.
Puszczam go ponownie na 53. kilometrze, bo dla mnie to za szybkie tempo. Ja w ogóle jestem kiepskim ultramaratończykiem. Myślę, że to wina nie słabego ducha, tylko takiej a nie innej fizjologii. Szkielet na tłuszczu nie jedzie. Moi biegowi znajomi, z którymi ścigamy się na maratonach, połówkach, dziesiątkach – z mieszanym efektem – pokończyli bieg w czasach między 8:50, a 9:20. Ja walczę z barierą 10 godzin.
Koło sześćdziesiątki przestaję robić nadróbki ponad pół godziny. Czuję, że nie wystarczy mi zapasu z pierwszej połowy na złamanie deklarowanego 9:45. Ustalam sobie taryfikator: czas poniżej 9:45 to 100 proc. normy. Bo w końcu się to mówiło, chociaż powiem Wam, że często godzę się z tym, że poprzeczkę stawiam sobie wysoko, a potem prawie do niej doskakuję i rezultat też jest świetny. Generalnie sprawdza mi się to w życiu, poza sytuacją, że posprzątałem ze stołu prawie wszystkie okruszki po śniadaniu.
Dalej: złamane mityczne 10 godzin to 90 proc. planu. Poprawienie życiówki (10:07) – 50 proc., poprawienie wiceżyciówki (10:36) – 10 proc., ukończenie setki – 1 proc.
A potem przychodzi prawdziwy kryzys, tąpnięcie na Wall Street, krach w moich ruchomościach. Nogi działają, nie bolą, boli wszystko, nie mam siły. To kolejny błąd, że po kilku kanapkach między 40. a 55. km przestałem się dożywiać.
Nie mam kompletnie siły. Biegnę i jęczę. Autentycznie, jęczę przy każdym kroku. To będzie najgorsza piątka: 34 minuty.
Teraz będzie akapit, który firma na I. mogłaby sobie wyciąć i używać jako reklamówki własnych batoników energetycznych. Na 67. kilometrze wyciągam batonik I. z kieszeni, zjadłem w całości, popijam na punkcie herbatą. Zadziałało jakbym sobie w żyłę dał. Jakbym koksu dołożył. Elektrownia zaczyna działać. Na następnej piątce znów wracam do początkowego tempa biegu. Dobiegam do Jarantów i przeprowadzam ze sobą krótką rozmowę:
– Jeśli znów zrobisz Gallowaya na punkcie, stracisz znów minutę, może dwie z nadróbki. I na koniec zabraknie ci minuty-dwóch do złamania dziesięciu godzin. Zaryzykuj. Dobrze ci się teraz biegnie, ciągnij w tym tempie kolejną piątkę, dasz radę, do mety już tylko 25 kilometrów.
Posłuchałem siebie. I kiedy następną piątkę zrobiłem w 27:54 powiększyłem znów nadróbkę, to uwierzyłem. Końcówka to już czysty banał: jedzenie co 10 km, piątka wtedy wolniejsza, następna bez marszu, za to z paliwem (organizm właśnie zdążył przetrawić kanapkę) i wtedy poniżej pół godziny. Dziękowałem Bogu i prosiłem o pomoc w wytrwaniu, bo chociaż nie jestem pewien jego istnienia, to uznałem na 80. kilometrze, że ma większą moc sprawczą niż Sarenka.
Na przedostatniej piątce odpocząłem, zrobiłem ją w ponad 33 minuty. Ale wiedziałem, że nic mnie nie zaskoczy. No prawie nic, bo zaskoczyło mnie, kiedy na agrafce 4,5 km przed metą zobaczyłem Mel (jakieś 3-4 minuty za mną) krzyczącą: – Dogonię cię, szkielet.
Z babą mam przegrać? Szowinizm mnie zmobilizował, ostatnia piątka w 28:52, ostatni kilometr w 5:16. Czas na mecie: 9:52. Ze szczęścia skakałem jak piłeczka, niezbyt taktownie obiecałem organizatorom (pozdrowienia, Mirza i IB), że już tu nigdy nie przyjadę, bo swoje zrobiłem. Mel była pięć minut za mną, wygrała wśród kobiet! A Daniel – prawie 20 minut przede mną!! Czekał na mecie z uśmiechem, który mu przez te 20 minut nie schodził chyba z twarzy.
Poprosiłem na mecie o komórkę (czyjąkolwiek) i zadzwoniłem do MSŻ, koniecznie jeszcze przed 16. przed magicznym limitem 10 godzin. Dawno nie byliśmy ze sobą tak blisko i radośnie. MSŻ też kipiała energią po siedmiu godzinach fitnessu (to się u nich nazywa konwencja). Taką szczęśliwą energią, nie fizyczną – podobnie jak ja – znacie to uczucie, prawda?
Obiecaliśmy sobie z Danielem, że już tu nie przyjeżdżamy. Bo setka, to nie jest bieg. To jest masakra energetyczna. Na maratonie biegniemy kilometr po 4:00 (z małym kawałkiem), a czasem odetnie nam prąd i tempo spada do 5:30. Wtedy człowiek cierpi przez ostatnią godzinę i dociera do mety.
A setkę biegniemy po 5:30, a kiedy dochodzi do awarii systemu zasilania, człapie się w tempie niewyobrażalnym, kilometr prawie po 7 minut. I człapanie może trwać godzinami, latami, całe wieki.
W niedzielę w Warszawie chodziłem rozdrażniony. Poszedłem z córką przedszkolakiem na drugą część fitnessowej konwencji MSŻ, tam się trochę porozciągałem. Ale czułem się tak, jak chłopak, który wraca z kolonii i wie, że już nigdy nie spotka się z wakacyjną miłością.
Daniel chyba czuje podobnie, bo przesłał mi sms-em trawestację Świetlickiego: "Już nigdy herbata nie będzie smakować jak w Brudzewie, a kanapki nie będą tak soczyste jak w Jarantowie. Już nigdy…".
Daniel, za rok na pewno nie… Ale może kiedyś byśmy się jeszcze spotkali o szóstej rano w Stawiszynie?
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.